piątek, 18 sierpnia 2017

Cień Amorionu #30

– Oszalałaś.
Scathach skrzywiła się.
– To jedyne wyjście, wiesz o tym. – odparła, patrząc na Yvrina. Przez całą noc w jej głowie powstawał zarys planu, a teraz chodziła niespokojnie po izbie. Mimo wcześniejszych sprzeciwów marynarza, uparła się, by wstać. Siły wciąż jednak miała nadwątlone i czuła, że minie jeszcze dużo czasu, zanim odzyska pełną sprawność. Tymczasem Yvrin obserwował ją uważnie, siedząc na łóżku. Scathach widziała lekkie napięcie jego mięśni, świadczące o tym, że w każdej chwili jest gotów zerwać się i ją podtrzymać.
– Jedyne wyjście? To samobójstwo! – Yvrin uniósł głos, ale natychmiast się zreflektował. – Przecież da się to załatwić inaczej... – podjął już spokojniej.
– Jak? – przerwała mu. – Książę i Straż siedzą mu w kieszeni. Nie jest jedynym przywódcą Najemników, myślisz, że ktokolwiek ośmieli się mu sprzeciwić oprócz... – Urwała, widząc, że Yvrin kręci głową z rezygnacją.
– Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Pójdziesz tam i... i... – Zamachał rękami w niezrozumiałym geście, po czym opuścił je nagle. – Przecież nawet nie wiesz, gdzie to jest...
Ku jego wyraźnemu zdumieniu, Scathach uśmiechnęła się.
– Znam kogoś, kto może mi powiedzieć.

*

– Wszystko w porządku? – spytał niespokojnie Yvrin, nie odwracając jednak głowy w jej stronę. Jakiś czas temu przejechali przez bramę Elakki, kierując się gościńcem na wschód, wzdłuż rzeki Paviss. Kupiony naprędce z pomocą Veli Dorith niewielki wóz toczył się niespiesznie, zaprzęgnięty w jednego konia. Dla niepoznaki wypełnili go drewnianymi skrzyniami z płótnem i przykryli dla „ochrony przed wilgocią”. Scathach siedziała tuż za kozłem, pomiędzy skrzyniami a workami z prowiantem, skryta przed wzrokiem postronnych.
– W najlepszym – odparła spokojnie. Obróciła na palcu srebrny pierścień, dzięki któremu znów była przeciętnie wyglądającą brunetką... Mirą. Oboje z Yvrinem uznali, że tak będzie bezpieczniej – w razie czego miała udawać chorowitą żonę handlarza płótnem. Sam Yvrin przedstawiał się jako Ayden Tannes.
– To dobrze, bo przed nami jakieś pięć dni drogi... – powiedział ni to do niej, ni do siebie.
W miarę jak posuwali się na wschód, gościniec nieco opustoszał. Większość podróżnych stanowili okoliczni wieśniacy, dość szybko zbaczali więc na mniejsze trakty prowadzące na północ lub południe. Pod koniec dnia na szlaku zostali tylko ci zmierzający do Arrakin. Scathach co jakiś czas wyglądała spod przykrycia, by zaczerpnąć powietrza i rozejrzeć się po okolicy. Nie dostrzegała niczego niepokojącego, wcale jej to jednak nie uspokajało. Bądź co bądź, z każdą godziną zbliżali się do miasta, z którego niespełna dwa miesiące temu ledwie udało jej się uciec. Dharn na pewno wciąż jej szuka... Może domyślił się nawet, że zna prawdę o nim?
Tymczasem wszystko wskazywało jednak na to, że ukryta pod płachtą wozu i zmieniona magią pierścienia jest bezpieczna.

*

Podczas podróży nie rozmawiali zbyt dużo. Yvrin jeszcze kilka razy upewniał się, czy wszystko jest w porządku. Na pierwszych dwóch nocnych postojach również przeważnie milczeli, obawiając się podsłuchania przez innych podróżnych. Dopiero kiedy przebyli most na rzece Paviss i skierowali się znacznie mniej uczęszczanym traktem na północny wschód, wzdłuż jednego z jej dopływów, uwolnili się od stałej obecności współpodróżnych na drodze.
Koń właśnie zajadał w najlepsze owies z worka, a ognisko płonęło od dobrej godziny, kiedy odezwał się Yvrin.
– Zakładając, że twój plan się powiedzie – zaczął powoli, odsuwając worek na bok z prowiantem – jak masz zamiar... no wiesz, dorwać go? Jest magiem i doskonałym szermierzem...
– Zatem potrzebujemy innego maga i jeszcze lepszego szermierza. Lub dwójki. – Uśmiechnęła się ponuro, obracając pierścień na palcu. Chyba zaczynało wchodzić jej to w nawyk.
– A ty przypadkiem znasz jakiegoś maga, który ma z nim na pieńku? – spytał z powątpiewaniem.
Scathach przymknęła oczy, odrzucając pierwszą, bolesną myśl. Nie... jego nie mogłaby prosić. Zresztą, pewnie nawet nie zechciałby z nią rozmawiać... I trudno mu się dziwić. Zatem Lerlet? Elf z pewnością by pomógł, gdyby poprosiła, ale nie znał możliwości Dharna, nie potraktowałby sprawy poważnie. Nie chciała go też ponownie narażać.
W Arrakin pozostawała jej więc tylko jedna możliwość... Ktoś, kto mógłby chcieć pozbyć się ciężaru, jakim jest obecność Dharna w mieście.
– Być może – mruknęła.
– Pomoże nam?
– Pewnie nie za darmo.
– Po kupnie tego – tu Yvrin machnął ręką w stronę wozu i konia – nie mamy zbyt wiele do zaoferowania.
– To nieistotne. Nie będzie chciała złota.
– Ona?
Scathach skinęła głową. Patrzyła ponad ramieniem Yvrina na ciemniejące niebo.
– Dobrze ją znasz?
– Lepiej, niż bym chciała. – Wojowniczka skrzywiła się lekko. Wspomnienie jedynego spotkania z czarodziejką zdecydowanie nie budziło w niej ciepłych uczuć... Ale chyba nie mieli wyjścia.
– Ma to coś wspólnego z... Z Lokim?
Na dźwięk tego słowa Scathach drgnęła i spojrzała na Yvrina podejrzliwie.
– Skąd... – zaczęła, ale Yvrin natychmiast jej przerwał.
– Kiedy odzyskałaś przytomność na Meduzie, po tym jak... wróciłaś z Caich'mhuir... – Wyraźnie się zawahał. Cóż, „powrót” był zdecydowanie delikatnym określeniem na odnalezienie jej półżywej w lesie. – Wymówiłaś to imię. Właściwie myślałaś, że to ja nim jestem. Pomyślałem, że musi mieć coś wspólnego z twoją rozmową z Wiedźmą i... z całą tą sprawą.
Scathach spuściła wzrok na swoje kolana. Oczywiście. Wtedy, w malignie, kiedy wydawało jej się, że znowu jest tam, w tym pokoju, o krok od śmierci... Z nim.
– Loki jest... był... moim ultimatum – odezwała się po chwili, kiedy już była pewna, że zapanuje nad głosem. – Ta czarodziejka... Swego czasu polecił jej moje... usługi. Z jakiegoś powodu szukała kogoś niezwiązanego z Najemnikami, więc... – Zawiesiła głos i wzruszyła ramionami.
– Rozumiem.
Odniosła wrażenie, że nie ma na myśli jej podejrzeń co do motywów czarodziejki.

*

Dwa poranki później Scathach przesiadła się na kozioł i przejęła od Yvrina wodze. Byli w okolicach pogórza Tul-Duar. Mniej więcej w połowie ciągnącego się z południa na północ łańcucha, o dzień drogi na zachód od pierwszych szczytów, rozciągało się krótkie pasmo znacznie niższych gór. Przy masywie Tul-Duar wydawały się zaledwie wzgórzami. Droga, którą jechali, zamieniła się w wydeptaną ścieżkę, na której ledwo mieścił się nawet jeden wóz. Wkrótce doprowadziła ich do dość gęstego lasu.
Scathach poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu. Kiedyś jechała już tą ścieżką. Konno, nocą...
– Wszystko dobrze? – usłyszała.
– Tak... To nic takiego. Wspomnienia – odpowiedziała cicho, wpatrzona w drogę przed sobą. Kątem oka zauważyła jednak, że siedzący obok Yvrin kiwa głową. Była mu wdzięczna, że nie drążył tematu. – Niedługo będziemy na miejscu – dodała.
Rzeczywiście, słońce ledwie podniosło się do zenitu, gdy wjechali w wąwóz pomiędzy wzgórzami. Niedługo potem wóz wytoczył się z lasu na otwartą przestrzeń dość szerokiej kotliny. Na jej obrzeżach, przytulony do wschodniej ściany, stał kompleks niskich, kamiennych budynków, z żelazną bramą witającą przybyszów.
– Co to za miejsce? – spytał Yvrin takim tonem, jakby od dawna chciał to zrobić. Scathach nie dziwiła mu się. Nie mówiła mu, dokąd właściwie jadą, nie licząc wskazania punktu na mapie.
Sanktuarium bogini Daeraell, Dawczyni Nadziei – odparła, patrząc na znajomy widok. – Właściwie klasztor medytacyjny. Kapłani udają się tutaj, by odnaleźć powołanie lub poradzić się swoich mistrzów.
– I myślisz, że tutaj dowiesz się, gdzie...
– Tak – przerwała mu. – Taką przynajmniej mam nadzieję – dodała już mniej pewnie.
– Nadzieję – powtórzył Yvrin sceptycznie.
– Jeśli masz lepszy pomysł...
– Dobrze już, dobrze. Chodźmy.
Scathach kiwnęła głową i popędziła konia. Wóz potoczył się drogą przez kotlinę. Po kilku minutach spokojnej jazdy zatrzymali się przed bramą ozdobioną skomplikowanym znakiem, symbolem bogini. Wojowniczka zeskoczyła z kozła i podeszła do bramy, Yvrin po chwili wahania zrobił to samo. Scathach uniosła rękę i, ku zaskoczeniu marynarza, zdjęła swój srebrny pierścień, po czym zabębniła pięścią we wrota.
Czekali. Mijały kolejne sekundy, a po drugiej stronie nie dał się słyszeć nawet szmer. Yvrin już unosił pięść, by uderzyć w bramę ponownie, ale wojowniczka powstrzymała go, zanim zdążył to zrobić.
– Słyszeli – szepnęła tylko. Chwilę potem wrota zaskrzypiały i uchyliły się nieco. W szparze między skrzydłami pojawiła się twarz dość młodego mężczyzny.
– Czego niesłużący bogini szukają w Sanktuarium? – spytał mnich, patrząc to na jedno, to na drugie.
– Potrzebujemy pomocy Ojca przełożonego... Ojca Yoshuy – odezwała się Scathach
Mnich milczał przez chwilę.
– Czcigodny Yoshua nie sprawuje już funkcji Ojca przełożonego. – W jego głosie zabrzmiała dziwna nuta. Scathach zmarszczyła brwi, ale nie skomentowała. – Wejdźcie. – Mnich odsunął się i uchylił wrota na tyle szeroko, by mogli wjechać wozem. Za bramą znajdował się brukowany dziedziniec, a po jego przeciwległej stronie kolejne wrota, tym razem drewniane, opatrzone jednak takim samym symbolem. Zostawili wóz i podążyli za mnichem do wnętrza Sanktuarium. Krótki korytarz, hall, oświetlające wnętrze pochodnie i wszechobecny symbol bogini Daeraell... Wszystko było dokładnie takie, jak wojowniczka zapamiętała, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała.
– Jestem Brat Xavier – przedstawił się mnich. – Wydaje mi się, że Ojciec przełożony nie zaczął jeszcze codziennej medytacji... Mogę was do niego zaprowadzić.
Scathach już otwierała usta, by zaprotestować, ale ugryzła się w język i skinęła w odpowiedzi głową. Nie miała pojęcia, kto był nowym mistrzem Sanktuarium, ale może dowie się od niego, co stało się z Ojcem Yoshuą. Byłym Ojcem, poprawiła się w myślach.
– Niestety, jeśli macie przy sobie broń, muszę was prosić o pozostawienie jej pod naszą opieką. Polecenie Ojca przełożonego... – oznajmił rzeczowo mnich, lustrując ich wzrokiem. – Sanktuarium jest miejscem łagodności i spokoju, więc wszelkie narzędzia gwałtu i przemocy powinny pozostać poza jego obrębem – dodał, a raczej wyrecytował wyuczoną formułkę.
– Oczywiście – odpowiedziała Scathach, zerkając na Yvrina i kiwając nieznacznie głową. Odpięła pas ze sztyletem, który po opuszczeniu eskorty Meduzy znowu był jej jedyną bronią. Z lekkim żalem pomyślała o swoim małym arsenale, który niemal w całości musiała pozostawić uciekając z rezydencji Nathaniela Dharna.
Yvrin również oddał swój miecz, a brat Xawier zabrał oba przedmioty i zniknął za bocznymi drzwiami. Wrócił chwilę potem i wskazał gestem, by poszli za nim.
Ruszyli więc plątaniną bliźniaczo do siebie podobnych, ascetycznych korytarzy. Wszędzie królowały pochodnie i symbole bogini. Nie było okien, tylko drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń. W końcu zatrzymali się przed jednoskrzydłowymi drzwiami, niczym niewyróżniającymi się spośród innych. Brat Xavier zapukał cicho.
– Proszę wejść. – Głos, który rozległ się zza drzwi, wydał się Scathach znajomy, ale zanim zdążyła zastanowić się, gdzie go słyszała, Xavier wpuścił ich do środka.
– Ci ludzie mówią, że potrzebują twojej pomocy, ojcze – odezwał się mnich. Z ustawionego tyłem do drzwi fotela uniosła się postać w szacie koloru pergaminu. Mężczyzna odwrócił się do nich, a wtedy z ust wojowniczki wyrwał się zduszony okrzyk. Yvrin natychmiast spiął się, gotów zaatakować.
Ojciec przełożony zachował kamienną twarz.
– Bracie Xavierze – zwrócił się do drugiego mnicha. – Bardzo ci dziękuję. Możesz wrócić do swoich obowiązków – powiedział z ciepłym uśmiechem.
– Oczywiście, Ojcze – odparł tamten i wyszedł, rzucając jeszcze ostatnie zaciekawione spojrzenie na gości. Ledwie wyszedł, Scathach uśmiechnęła się szeroko.
– Samuel! – wykrzyknęła, rozpoznając w mężczyźnie młodego adepta, który kilka lat wcześniej pomógł jej wrócić do równowagi.
Mnich również się uśmiechnął.
– Witaj, Scathach – odparł, obchodząc fotel. – Miło cię widzieć... w nieco przyjemniejszych okolicznościach. A to...? – Spojrzał w kierunku Yvrina, który zdążył już nieco się uspokoić i właśnie z zainteresowaniem patrzył na rozgrywającą się przed nim scenę.
– Na imię mi Yvrin, Ojcze – odpowiedział z szacunkiem, kłaniając się lekko.
– Wystarczy Samuel. Przyjaciele Scathach są moimi przyjaciółmi. – Samuel machnął ręką z roztargnionym uśmiechem, ale zaraz potem spoważniał i spojrzał na nich uważnie. – Zgaduję, że nie przybyliście zobaczyć się ze mną...
Scathach skinęła głową.
– Co się stało z Yoshuą, Samuelu? Brat Xavier mówił tylko, że nie jest już Ojcem przełożonym. Chyba nie...? – Zawiesiła głos, nie chcąc kończyć tej myśli.
Samuel westchnął.
– Nie, nie umarł. Ale nie był już dłużej w stanie pełnić swojej funkcji. Wcześniej mianował mnie swoim osobistym zastępcą, więc... – Wzruszył ramionami, jakby otrzymany w tak młodym wieku zaszczyt nie robił na nim wrażenia. – Cóż, obawiam się, że nie mam dla was dobrych wieści. Możecie zobaczyć Yoshuę... Ale nic więcej. – Mnich zawahał się, najwyraźniej domyślając się, że nie będzie to dla nich przyjemna informacja. – Dwa tygodnie temu zapadł w letarg i nic nie wskazuje na to, żeby miał się z niego obudzić.


<<  #29                                                                                                                                      #31  >>
Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!