sobota, 7 listopada 2015

Cień Amorionu #19

Rozpętał się sztorm.
Zabawne, jak spokojnie te trzy słowa brzmiały w jej głowie, jak beznamiętnie stwierdzały oczywisty fakt. Zupełne przeciwieństwo tego, co działo się wokół statku, kiedy po czterech dniach spokojnego nowego rejsu wpłynęli prosto w piekło.
Scathach doprowadzało to niemal do szaleństwa. Na pokładzie przebywali wyłącznie ci marynarze, którzy byli absolutnie niezbędni do kierowania okrętem – kapitan nie chciał stwarzać niepotrzebnego ryzyka, że zdarzy się wypadek. Reszta załogi czekała stłoczona w kajutach, czekając, aż potrzebna będzie zmiana warty lub pomoc w innych częściach statku.
Eskorta okrętu nie miała wiele do roboty. Co silniejszych mężczyzn z rzadka wzywano do pomocy przy pozbywaniu się wody, gdy kadłub doznał uszkodzenia, ale w niczym więcej nie mogli być przydatni. Z całego oddziału tylko Yvrin był kiedyś prawdziwym marynarzem. Reszta w mniejszym lub większym stopniu przyzwyczajona była do życia na morzu, ale ich wyszkolenie obejmowało walkę, nie żeglugę.
W zajmowanej przez nich kajucie było ciasno i duszno. Statkiem nieustannie miotało na wszystkie strony, deski złowieszczo trzeszczały, a z góry dobiegały przytłumione krzyki i niewyraźne rozkazy, kiedy marynarze starali się okiełznać szalejący żywioł.
Scathach zaczynała powoli tracić poczucie czasu. Na nieustannie skryte za chmurami słońce nie można było liczyć, więc minuty i godziny zlewały się ze sobą, wypełnione monotonnym oczekiwaniem. Drażniło ją to nawet bardziej niż bezczynność, bardziej, niż duchota i ciasnota pomieszczenia...
- Tannes!
Nagły krzyk rozrywający względną ciszę kajuty wyrwał ją z otępienia. Po głosie rozpoznała Yvrina. I rzeczywiście, moment później dowódca z impetem wpadł do środka. Nie umknęło jej uwadze, że był przemoczony do suchej nitki.
- Tannes – powiedział już spokojniej, omiatając kajutę spojrzeniem. Popatrzył kolejno na swoich podwładnych, w większości powoli poddających się morskiej chorobie lub zwykłej słabości. W końcu zatrzymał się na niej. - Natychmiast pójdziesz na bocianie gniazdo. Marynarz na warcie nas nie słyszy, a powinien jak najszybciej opuścić stanowisko. Przekażesz mu rozkaz – zakomunikował nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Chciała zapytać, dlaczego to ona, niedoświadczona w marynarskim życiu, dostała tak niebezpieczne w czasie sztormu zadanie. Chciała - ale nie miała w zwyczaju kwestionować rozkazów. Poza tym... Wszystko było lepsze od siedzenia tutaj. Dlatego zamiast tracić czas na dyskusję, skinęła tylko głową i natychmiast wstała. Chwiejąc się nieco po długiej bezczynności, dotarła do drzwi kajuty i minęła w nich Yvrina. Kiedy przechodziła obok, mężczyzna przytrzymał ją za łokieć.
- Uważaj na siebie – mruknął na tyle cicho, by nie usłyszała go reszta eskorty.
- Tak jest, sir – odparła równie cicho, nie patrząc na dowódcę, po czym pobiegła w stronę wyjścia na górny pokład.
Panował na nim kompletny chaos. Gdy tylko znalazła się na zewnątrz, zewsząd chlusnęła na nią lodowata woda. Nie czuła różnicy między ulewnym deszczem, a przetaczającymi się po pokładzie falami. W kilka sekund była równie mokra, jak gdyby po prostu wskoczyła do morza, a oczy piekły ją od soli.
Starając się ignorować przeraźliwe zimno, ostrożnie lecz szybko ruszyła po śliskich deskach, skupiając się na tym, by nie stracić równowagi. Fale rzucały statkiem na wszystkie strony, a tutaj, na pokładzie, tym bardziej dawało się to we znaki. Zanim doszła do want prowadzących w górę masztu, kilkakrotnie omal nie upadła, w ostatniej chwili przytrzymując się lin lub relingu. Zbyt dobrze wiedziała, że podczas sztormu upadek oznacza pewną śmierć.
Kurczowo zaciskając dłonie na pierwszych poprzecznych linach, ostrożnie wyjrzała za burtę. Woda barwy roztopionego ołowiu wściekle napierała na statek falami dorównującymi wysokością co najmniej trzem dorosłym mężczyznom. Ponad horyzontem jak okiem sięgnąć kłębiły się ciemne chmury, nieustannie zalewające wszystko lodowatymi strugami, jak gdyby chciały wspomóc morze w jego morderczym szale. Porywisty wicher tylko czekał na chwilę słabości, by bezlitośnie obrócić ją przeciw nieostrożnemu nieszczęśnikowi, cisnąć go w toń i zostawić na pastwę rozszalałych fal...
Z trudem odwróciła wzrok od przerażającego, ale na swój sposób urzekającego widoku, i skupiła się na tworzonych przez liny niewielkich kwadracikach. Miała do wykonania zadanie.
Starając się nie myśleć o tym co będzie, jeśli spadnie, zaczęła się wspinać. Mechanicznie sięgała dłońmi i stopami coraz wyżej, opierając się o kolejne liny. Niekiedy przystawała, by przeczekać gwałtowne podmuchy wiatru. Zgrabiałymi z zimna palcami ściskała wtedy ten nędzny kawałek sznura, jedyną pomoc w stawianiu oporu szalejącemu wichrowi. Powoli pięła się jednak w górę, z każdym krokiem bliższa celu.
Była już niemal na szczycie, gdy wiatr zawiał niespodziewanie, usuwając spod jej ręki źle chwyconą, śliską od wody linę. Dłoń trafiła w pustkę, a wojowniczka, zepchnięta bezlitosnym podmuchem, zachwiała się i straciła równowagę.
W ostatniej chwili złapała się bocznej krawędzi wanty, cudem tylko utrzymując się przy linie. Wisiała nad przepaścią, a kiedy zerknęła w dół, pokład okrętu wydał jej się śmiesznie mały. Przez chwilę kurczowo ściskała rękami sznur, wstrzymując oddech, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. W końcu jednak, gdy wicher na moment się uspokoił, poszukała oparcia prawą stopą i z wysiłkiem przesunęła się do nieco bezpieczniejszej pozycji. Serce waliło jej jak młotem, ale nie zwlekając pokonała niewielką odległość dzielącą ją od bocianiego gniazda.
Gdy tylko podciągnęła się do krawędzi i zajrzała na posterunek, zrozumiała, że rozkaz który niosła, musiał być dla pełniącego służbę majtka jak ułaskawienie od wyroku śmierci. Chłopak trząsł się niemiłosiernie, na równi chyba ze strachu i zimna, skulony na platformie gniazda, nawet nie próbując wykonywać swoich obowiązków.
- Marynarzu! - krzyknęła najgłośniej jak tylko mogła. Chłopak przez chwilę nie reagował, jakby niepewny, czy mu się nie przesłyszało, ale w końcu podniósł głowę i spojrzał na nią z lekkim niedowierzaniem. - Macie rozkaz opuścić posterunek! Natychmiast! - zakomunikowała mu, ze wszystkich sił starając się przekrzyczeć nawałnicę. Majtek pokiwał energicznie głową na znak, że zrozumiał i natychmiast zaczął dość niezgrabnie gramolić się z podłoża. Scathach wycofała się i zeszła kilka poprzeczek niżej, by marynarz również mógł opuścić gniazdo. Obawiała się, czy chłopak nie spadnie, ale najwyraźniej tylko sprawiał wrażenie ciamajdy, bo zwinnie przeszedł przez barierkę okalającą platformę i w ślad za nią zsunął się na pierwsze wanty.
Schodzenie na pokład było jeszcze gorsze niż wspinanie się. Zmęczone mięśnie powoli zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa, deszcz chłostał niemiłosiernie po twarzy, a za każdym razem, gdy jej stopa nie od razu trafiała na kolejną poprzeczną linę, żołądek podjeżdżał do gardła. Kiedy wreszcie zeskoczyła z ostatnich lin, kolana się pod nią ugięły, a ona sama znalazła się na pokładzie, ściskając kurczowo reling niczym ostatnią tarczę przeciwko bezlitosnemu sztormowi.
- Hej, ty! Dobrze się czujesz?
Podniosła wzrok i zobaczyła nad sobą zmartwioną twarz marynarza, który zszedł za nią z gniazda. Pokiwała nieznacznie głową, po czym spróbowała wstać, opierając się ciężko o drewno relingu. Z wysiłkiem utrzymując się w pionie, ruszyła przed siebie, w stronę zejścia pod pokład.
W tej samej chwili usłyszała rozdzierający powietrze huk. Uniosła głowę, w sam raz by zobaczyć, jak przedłużająca maszt bramstenga, do tej pory wznosząca się dumnie nad bocianim gniazdem, z ogłuszającym trzaskiem pęka i opada wprost na platformę. Poleciały drzazgi, gdy połowa punktu obserwacyjnego została dosłownie zmieciona z masztu. Kątem oka Scathach zobaczyła, że towarzyszący jej majtek gwałtownie zbladł, zapewne zastanawiając się, co by się stało, gdyby wojowniczka zwlekała z przekazaniem rozkazu choćby o parę minut.
Sztorm nic sobie jednak nie robił z ich lęków, wciąż z tą samą furią atakując Meduzę. Zmęczeni marynarze biegali po całym okręcie, usiłując za wszelką cenę utrzymać go na powierzchni. Człowiek kontra natura. Walka tak nierówna, jak to tylko możliwe, a jednak wciąż toczona z taką samą zaciekłością, w głupiej bucie każącej myśleć, że żywioł można okiełznać...
Chwilowo bezpieczna w ciemnej kajucie, Scathach nie mogła nie myśleć o tym, co widziała na pokładzie. Przypominało jej to, że jest równie bezbronna jak okręt, na którym właśnie się znajdowała, tak samo jak on nieustannie atakowana przez bezlitosne fale ślepego losu. Czym jej przeświadczenie, że może wszystko zmienić lub naprawić, różniło się od rozpaczliwej nadziei tych na górze?
Mimo, że znalazła sobie tymczasowe schronienie na Meduzie, wciąż była tylko uciekinierką. Nie tak dawno, uwięziona w ciemnym lochu, marzyła o wolności lub śmierci. Co zmieniło się teraz? Czy ucieczka naprawdę wyzwoliła ją spod władzy Dharna?
Odpowiedź nasuwała jej się sama, ale za nic w świecie nie chciała się do tego przyznać. Nathaniel Dharn był uosobieniem wszystkiego, czego nienawidziła i czego się bała. Miała przeczucie, że nawet to, co wie o nim teraz – to, że jest jednym z przywódców Związku Najemników, że stojąc ponad prawem trzyma w ręku całe Arrakin, że to on odebrał Erianowi całe jego życie i chciał to samo zrobić z jej własnym – że to wszystko nie jest jeszcze nawet cząstką tego, za co powinna go nienawidzić. „Przeszłość jest kluczem do przyszłości”, napisał na ostrzu jej sztyletu stary alchemik. Jej przeszłością była walka. Czy o to chodziło w przesłaniu? Czy powinna walczyć z Dharnem na wszystkie możliwe sposoby?
Czuła jednak, że to nie to. Walka to jedyne co znała, jedyne, co zawsze zdawało się być jej częścią, wiedziała jednak, że tym razem nie jest to takie proste. Wiedziała też, że aby uwolnić się od strachu, musi wreszcie odkryć, co stało się wcześniej, wtedy, gdy została siłą zmuszona do tego, by zacząć żyć samotnie. Wtedy, kiedy śmierć dotknęła ją najboleśniej, zabierając tę jedną osobę, która wówczas się dla niej liczyła. Zabierając cały jej świat.
Jej Mistrza.
Wspomnienia bolały, ale nie mogła dłużej się przed nimi bronić. Erian wiedział, co się stało i wiedział dlaczego. Nie mogła pokonać Dharna, jeszcze nie. Ale teraz, kiedy miała choć kilka elementów układanki, stała wreszcie przed szansą, by odkryć to, czego pragnęła się dowiedzieć od tamtej pamiętnej nocy, gdy pozbawiona nadziei wyruszyła na szlak, pogrążona w żałobie po jego śmierci. Odkryć to, co popchnęło ją wówczas do rozpoczęcia życia, przed którym on tyle razy ją ostrzegał, a które sam prowadził. Życia mordercy.
Jeszcze tylko kilka elementów, kilka drobnych szczegółów, które pozwolą jej wreszcie zrozumieć.
I wtedy dokona zemsty.


<< #18                                                                                                                          #20  >>
Share:

2 komentarze:

  1. Dużo napięcia, ciekawa scena. Nie uszło mojej uwadze, że do Scattuniowego słownika doszły niedawno ciekawe wyrazy jak "szezlong", "bramstern" i jeszcze takie... propsy za to! Miejscami pojawia się takie wrażenie, że gdyby tekst przeszedł jeno korektę, poprawkę rytmiki zdań i czasami powtórzeń (sam z tym wojuję, tytaniczne boje staczam) to byłby naprawdę profesionalny, taki drukowalny! Pisz dalej! Naród chce #Mistrzyni3

    OdpowiedzUsuń

Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!