Rozpętał się sztorm.
Zabawne, jak spokojnie te trzy słowa
brzmiały w jej głowie, jak beznamiętnie stwierdzały oczywisty
fakt. Zupełne przeciwieństwo tego, co działo się wokół statku,
kiedy po czterech dniach spokojnego nowego rejsu wpłynęli prosto w
piekło.
Scathach doprowadzało to niemal do szaleństwa. Na pokładzie przebywali wyłącznie ci marynarze, którzy byli absolutnie niezbędni do kierowania okrętem – kapitan nie chciał stwarzać niepotrzebnego ryzyka, że zdarzy się wypadek. Reszta załogi czekała stłoczona w kajutach, czekając, aż potrzebna będzie zmiana warty lub pomoc w innych częściach statku.
Scathach doprowadzało to niemal do szaleństwa. Na pokładzie przebywali wyłącznie ci marynarze, którzy byli absolutnie niezbędni do kierowania okrętem – kapitan nie chciał stwarzać niepotrzebnego ryzyka, że zdarzy się wypadek. Reszta załogi czekała stłoczona w kajutach, czekając, aż potrzebna będzie zmiana warty lub pomoc w innych częściach statku.
Eskorta okrętu nie miała wiele do
roboty. Co silniejszych mężczyzn z rzadka wzywano do pomocy przy
pozbywaniu się wody, gdy kadłub doznał uszkodzenia, ale w niczym
więcej nie mogli być przydatni. Z całego oddziału tylko Yvrin był
kiedyś prawdziwym marynarzem. Reszta w mniejszym lub większym
stopniu przyzwyczajona była do życia na morzu, ale ich wyszkolenie
obejmowało walkę, nie żeglugę.
W zajmowanej przez nich kajucie było
ciasno i duszno. Statkiem nieustannie miotało na wszystkie strony,
deski złowieszczo trzeszczały, a z góry dobiegały przytłumione
krzyki i niewyraźne rozkazy, kiedy marynarze starali się okiełznać
szalejący żywioł.
Scathach zaczynała powoli tracić
poczucie czasu. Na nieustannie skryte za chmurami słońce nie można
było liczyć, więc minuty i godziny zlewały się ze sobą,
wypełnione monotonnym oczekiwaniem. Drażniło ją to nawet bardziej
niż bezczynność, bardziej, niż duchota i ciasnota
pomieszczenia...
- Tannes!
Nagły krzyk rozrywający względną
ciszę kajuty wyrwał ją z otępienia. Po głosie rozpoznała
Yvrina. I rzeczywiście, moment później dowódca z impetem wpadł
do środka. Nie umknęło jej uwadze, że był przemoczony do suchej
nitki.
- Tannes – powiedział już
spokojniej, omiatając kajutę spojrzeniem. Popatrzył kolejno na
swoich podwładnych, w większości powoli poddających się morskiej
chorobie lub zwykłej słabości. W końcu zatrzymał się na niej. -
Natychmiast pójdziesz na bocianie gniazdo. Marynarz na warcie nas
nie słyszy, a powinien jak najszybciej opuścić stanowisko.
Przekażesz mu rozkaz – zakomunikował nieznoszącym sprzeciwu
głosem.
Chciała zapytać, dlaczego to ona,
niedoświadczona w marynarskim życiu, dostała tak niebezpieczne w
czasie sztormu zadanie. Chciała - ale nie miała w zwyczaju
kwestionować rozkazów. Poza tym... Wszystko było lepsze od
siedzenia tutaj. Dlatego zamiast tracić czas na dyskusję, skinęła
tylko głową i natychmiast wstała. Chwiejąc się nieco po długiej
bezczynności, dotarła do drzwi kajuty i minęła w nich Yvrina.
Kiedy przechodziła obok, mężczyzna przytrzymał ją za łokieć.
- Uważaj na siebie – mruknął na
tyle cicho, by nie usłyszała go reszta eskorty.
- Tak jest, sir – odparła równie
cicho, nie patrząc na dowódcę, po czym pobiegła w stronę wyjścia
na górny pokład.
Panował na nim kompletny chaos. Gdy
tylko znalazła się na zewnątrz, zewsząd chlusnęła na nią
lodowata woda. Nie czuła różnicy między ulewnym deszczem, a
przetaczającymi się po pokładzie falami. W kilka sekund była
równie mokra, jak gdyby po prostu wskoczyła do morza, a oczy piekły
ją od soli.
Starając się ignorować przeraźliwe
zimno, ostrożnie lecz szybko ruszyła po śliskich deskach,
skupiając się na tym, by nie stracić równowagi. Fale rzucały
statkiem na wszystkie strony, a tutaj, na pokładzie, tym bardziej
dawało się to we znaki. Zanim doszła do want prowadzących w górę
masztu, kilkakrotnie omal nie upadła, w ostatniej chwili
przytrzymując się lin lub relingu. Zbyt dobrze wiedziała, że
podczas sztormu upadek oznacza pewną śmierć.
Kurczowo zaciskając dłonie na
pierwszych poprzecznych linach, ostrożnie wyjrzała za burtę. Woda
barwy roztopionego ołowiu wściekle napierała na statek falami
dorównującymi wysokością co najmniej trzem dorosłym mężczyznom.
Ponad horyzontem jak okiem sięgnąć kłębiły się ciemne chmury,
nieustannie zalewające wszystko lodowatymi strugami, jak gdyby
chciały wspomóc morze w jego morderczym szale. Porywisty wicher
tylko czekał na chwilę słabości, by bezlitośnie obrócić ją
przeciw nieostrożnemu nieszczęśnikowi, cisnąć go w toń i
zostawić na pastwę rozszalałych fal...
Z trudem odwróciła wzrok od
przerażającego, ale na swój sposób urzekającego widoku, i
skupiła się na tworzonych przez liny niewielkich kwadracikach.
Miała do wykonania zadanie.
Starając się nie myśleć o tym co
będzie, jeśli spadnie, zaczęła się wspinać. Mechanicznie
sięgała dłońmi i stopami coraz wyżej, opierając się o kolejne
liny. Niekiedy przystawała, by przeczekać gwałtowne podmuchy
wiatru. Zgrabiałymi z zimna palcami ściskała wtedy ten nędzny
kawałek sznura, jedyną pomoc w stawianiu oporu szalejącemu
wichrowi. Powoli pięła się jednak w górę, z każdym krokiem
bliższa celu.
Była już niemal na szczycie, gdy
wiatr zawiał niespodziewanie, usuwając spod jej ręki źle
chwyconą, śliską od wody linę. Dłoń trafiła w pustkę, a
wojowniczka, zepchnięta bezlitosnym podmuchem, zachwiała się i
straciła równowagę.
W ostatniej chwili złapała się
bocznej krawędzi wanty, cudem tylko utrzymując się przy linie.
Wisiała nad przepaścią, a kiedy zerknęła w dół, pokład okrętu
wydał jej się śmiesznie mały. Przez chwilę kurczowo ściskała
rękami sznur, wstrzymując oddech, niezdolna do wykonania
jakiegokolwiek ruchu. W końcu jednak, gdy wicher na moment się
uspokoił, poszukała oparcia prawą stopą i z wysiłkiem przesunęła
się do nieco bezpieczniejszej pozycji. Serce waliło jej jak młotem,
ale nie zwlekając pokonała niewielką odległość dzielącą ją
od bocianiego gniazda.
Gdy tylko podciągnęła się do
krawędzi i zajrzała na posterunek, zrozumiała, że rozkaz który
niosła, musiał być dla pełniącego służbę majtka jak
ułaskawienie od wyroku śmierci. Chłopak trząsł się
niemiłosiernie, na równi chyba ze strachu i zimna, skulony na
platformie gniazda, nawet nie próbując wykonywać swoich
obowiązków.
- Marynarzu! - krzyknęła najgłośniej
jak tylko mogła. Chłopak przez chwilę nie reagował, jakby
niepewny, czy mu się nie przesłyszało, ale w końcu podniósł
głowę i spojrzał na nią z lekkim niedowierzaniem. - Macie rozkaz
opuścić posterunek! Natychmiast! - zakomunikowała mu, ze
wszystkich sił starając się przekrzyczeć nawałnicę. Majtek
pokiwał energicznie głową na znak, że zrozumiał i natychmiast
zaczął dość niezgrabnie gramolić się z podłoża. Scathach
wycofała się i zeszła kilka poprzeczek niżej, by marynarz również
mógł opuścić gniazdo. Obawiała się, czy chłopak nie spadnie,
ale najwyraźniej tylko sprawiał wrażenie ciamajdy, bo zwinnie
przeszedł przez barierkę okalającą platformę i w ślad za nią
zsunął się na pierwsze wanty.
Schodzenie na pokład było jeszcze
gorsze niż wspinanie się. Zmęczone mięśnie powoli zaczynały
odmawiać jej posłuszeństwa, deszcz chłostał niemiłosiernie po
twarzy, a za każdym razem, gdy jej stopa nie od razu trafiała na
kolejną poprzeczną linę, żołądek podjeżdżał do gardła.
Kiedy wreszcie zeskoczyła z ostatnich lin, kolana się pod nią
ugięły, a ona sama znalazła się na pokładzie, ściskając
kurczowo reling niczym ostatnią tarczę przeciwko bezlitosnemu
sztormowi.
- Hej, ty! Dobrze się czujesz?
Podniosła wzrok i zobaczyła nad sobą
zmartwioną twarz marynarza, który zszedł za nią z gniazda.
Pokiwała nieznacznie głową, po czym spróbowała wstać, opierając
się ciężko o drewno relingu. Z wysiłkiem utrzymując się w
pionie, ruszyła przed siebie, w stronę zejścia pod pokład.
W tej samej chwili usłyszała
rozdzierający powietrze huk. Uniosła głowę, w sam raz by
zobaczyć, jak przedłużająca maszt bramstenga, do tej pory
wznosząca się dumnie nad bocianim gniazdem, z ogłuszającym
trzaskiem pęka i opada wprost na platformę. Poleciały drzazgi, gdy
połowa punktu obserwacyjnego została dosłownie zmieciona z masztu.
Kątem oka Scathach zobaczyła, że towarzyszący jej majtek
gwałtownie zbladł, zapewne zastanawiając się, co by się stało,
gdyby wojowniczka zwlekała z przekazaniem rozkazu choćby o parę
minut.
Sztorm nic sobie jednak nie robił z
ich lęków, wciąż z tą samą furią atakując Meduzę.
Zmęczeni marynarze biegali po całym okręcie, usiłując za wszelką
cenę utrzymać go na powierzchni. Człowiek kontra natura. Walka tak
nierówna, jak to tylko możliwe, a jednak wciąż toczona z taką
samą zaciekłością, w głupiej bucie każącej myśleć, że
żywioł można okiełznać...
Chwilowo bezpieczna
w ciemnej kajucie, Scathach nie mogła nie myśleć o tym, co
widziała na pokładzie. Przypominało jej to, że jest równie
bezbronna jak okręt, na którym właśnie się znajdowała, tak samo
jak on nieustannie atakowana przez bezlitosne fale ślepego losu.
Czym jej przeświadczenie, że może wszystko zmienić lub naprawić,
różniło się od rozpaczliwej nadziei tych na górze?
Mimo,
że znalazła sobie tymczasowe schronienie na Meduzie,
wciąż była tylko uciekinierką. Nie tak dawno, uwięziona w
ciemnym lochu, marzyła o wolności lub śmierci. Co zmieniło się
teraz? Czy ucieczka naprawdę wyzwoliła ją spod władzy Dharna?
Odpowiedź nasuwała
jej się sama, ale za nic w świecie nie chciała się do tego
przyznać. Nathaniel Dharn był uosobieniem wszystkiego, czego
nienawidziła i czego się bała. Miała przeczucie, że nawet to, co
wie o nim teraz – to, że jest jednym z przywódców Związku
Najemników, że stojąc ponad prawem trzyma w ręku całe Arrakin,
że to on odebrał Erianowi całe jego życie i chciał to samo
zrobić z jej własnym – że to wszystko nie jest jeszcze nawet
cząstką tego, za co powinna go nienawidzić. „Przeszłość jest
kluczem do przyszłości”, napisał na ostrzu jej sztyletu stary
alchemik. Jej przeszłością była walka. Czy o to chodziło w
przesłaniu? Czy powinna walczyć z Dharnem na wszystkie możliwe
sposoby?
Czuła jednak, że
to nie to. Walka to jedyne co znała, jedyne, co zawsze zdawało się
być jej częścią, wiedziała jednak, że tym razem nie jest to
takie proste. Wiedziała też, że aby uwolnić się od strachu, musi
wreszcie odkryć, co stało się wcześniej, wtedy, gdy została siłą
zmuszona do tego, by zacząć żyć samotnie. Wtedy, kiedy śmierć
dotknęła ją najboleśniej, zabierając tę jedną osobę, która
wówczas się dla niej liczyła. Zabierając cały jej świat.
Jej Mistrza.
Wspomnienia bolały,
ale nie mogła dłużej się przed nimi bronić. Erian wiedział, co
się stało i wiedział dlaczego. Nie mogła pokonać Dharna, jeszcze
nie. Ale teraz, kiedy miała choć kilka elementów układanki, stała
wreszcie przed szansą, by odkryć to, czego pragnęła się
dowiedzieć od tamtej pamiętnej nocy, gdy pozbawiona nadziei
wyruszyła na szlak, pogrążona w żałobie po jego śmierci. Odkryć
to, co popchnęło ją wówczas do rozpoczęcia życia, przed którym
on tyle razy ją ostrzegał, a które sam prowadził. Życia
mordercy.
Jeszcze
tylko kilka elementów, kilka drobnych szczegółów, które pozwolą
jej wreszcie zrozumieć.
I wtedy dokona
zemsty.
Dramatycznie.
OdpowiedzUsuńDużo napięcia, ciekawa scena. Nie uszło mojej uwadze, że do Scattuniowego słownika doszły niedawno ciekawe wyrazy jak "szezlong", "bramstern" i jeszcze takie... propsy za to! Miejscami pojawia się takie wrażenie, że gdyby tekst przeszedł jeno korektę, poprawkę rytmiki zdań i czasami powtórzeń (sam z tym wojuję, tytaniczne boje staczam) to byłby naprawdę profesionalny, taki drukowalny! Pisz dalej! Naród chce #Mistrzyni3
OdpowiedzUsuń