Temat: Szary Obywatel
Limit: 10-13 tys. znaków
Niewidzialny
Moje życie od zawsze było zbyt idealne.
Czułem to każdą komórką ciała, choć raczej podświadomie. Nie zastanawiałem się nad tym, ale było coś, co nigdy nie dawało mi spokoju. Jako dziecko oczywiście nic nie rozumiałem, niczego nie zauważałem. Dopiero potem… Coś wydało mi się nie w porządku.
Było zbyt pięknie.
Miałem wspaniałych, kochających rodziców. Jako jedynak byłem raczej rozpieszczany, ale nie do przesady. Co roku jeździliśmy na wakacje do Francji. Chodziłem do porządnej, ale nie nadmiernie wymagającej szkoły. Miałem wianuszek dobrych, godnych zaufania kolegów. Miałem dziewczynę, wspaniałą, kochającą, śliczną. Mieszkałem w jednopiętrowym domku rodzinnym na przedmieściach. W porządnej dzielnicy, z przyjaznymi sąsiadami, którym ze szczerym uśmiechem mogłem mówić na ulicy “dzień dobry”. Ze strony których w najmniejszym stopniu nie obawiałem się rasizmu, choć przecież tak różniłem się od nich wyglądem.
Miałem wszystko.
A jednak żadna z tych rzeczy nie była w stanie mnie uszczęśliwić, tak naprawdę uszczęśliwić.
To nie było tak, że nie chciałem tego mieć. Że nie byłem wdzięczny. Ale idealne życie wymaga bycia idealnym. I nie chodzi tu o rodziców z chorymi wymaganiami, których jedyną ambicją jest wepchnięcie syna na medycynę lub prawo, bo tylko takie poważne kierunki są warte studiów. Nie, takie rzeczy nigdy nie wchodziły w grę. Ale gdzieś z tyłu głowy zawsze siedziała mi myśl: muszę na to zasłużyć. Muszę pasować. A ja… Ja nie byłem idealny. Nigdy. Zawsze byłem tylko przeciętny.
Mówili mi kiedyś, że ludzie uciekają przed problemami, że wyjeżdżają, bo łudzą się, że kłopoty zostawią wtedy za sobą.
Ja chciałem uciec przed brakiem problemów.
Ostrożnie robię krok do przodu, nie mogąc opanować lekkiego dreszczyku niepewności połączonej ze strachem. Moja stopa, wbrew podszeptom płatającej figle wyobraźni, ląduje jednak na twardym podłożu, na najzwyklejszej w świecie kamiennej płycie. Znajduję się na przestronnym dworcu kolejowym, a zewsząd otaczają mnie zupełnie obcy ludzie.
Ktoś popycha mnie od tyłu. Oglądam się przez ramię i dopiero teraz dociera do mnie, że blokuję wyjście z pociągu. Bez słowa odsuwam się nieco w bok, a zirytowani pasażerowie wysypują się na peron. Obserwuję przez chwilę, jak gorączkowo rozglądają się w poszukiwaniu czekającej na nich rodziny, lub kierują pewne kroki w stronę wyjścia.
Powoli ruszam przez dworzec, rozglądając się z ciekawością. Obserwuję wszystkich i wszystko, chłonąc ten nowy, fascynujący świat, tak zupełnie różny od tego, który znałem do tej pory.
Czułem to każdą komórką ciała, choć raczej podświadomie. Nie zastanawiałem się nad tym, ale było coś, co nigdy nie dawało mi spokoju. Jako dziecko oczywiście nic nie rozumiałem, niczego nie zauważałem. Dopiero potem… Coś wydało mi się nie w porządku.
Było zbyt pięknie.
Miałem wspaniałych, kochających rodziców. Jako jedynak byłem raczej rozpieszczany, ale nie do przesady. Co roku jeździliśmy na wakacje do Francji. Chodziłem do porządnej, ale nie nadmiernie wymagającej szkoły. Miałem wianuszek dobrych, godnych zaufania kolegów. Miałem dziewczynę, wspaniałą, kochającą, śliczną. Mieszkałem w jednopiętrowym domku rodzinnym na przedmieściach. W porządnej dzielnicy, z przyjaznymi sąsiadami, którym ze szczerym uśmiechem mogłem mówić na ulicy “dzień dobry”. Ze strony których w najmniejszym stopniu nie obawiałem się rasizmu, choć przecież tak różniłem się od nich wyglądem.
Miałem wszystko.
A jednak żadna z tych rzeczy nie była w stanie mnie uszczęśliwić, tak naprawdę uszczęśliwić.
To nie było tak, że nie chciałem tego mieć. Że nie byłem wdzięczny. Ale idealne życie wymaga bycia idealnym. I nie chodzi tu o rodziców z chorymi wymaganiami, których jedyną ambicją jest wepchnięcie syna na medycynę lub prawo, bo tylko takie poważne kierunki są warte studiów. Nie, takie rzeczy nigdy nie wchodziły w grę. Ale gdzieś z tyłu głowy zawsze siedziała mi myśl: muszę na to zasłużyć. Muszę pasować. A ja… Ja nie byłem idealny. Nigdy. Zawsze byłem tylko przeciętny.
Mówili mi kiedyś, że ludzie uciekają przed problemami, że wyjeżdżają, bo łudzą się, że kłopoty zostawią wtedy za sobą.
Ja chciałem uciec przed brakiem problemów.
Ostrożnie robię krok do przodu, nie mogąc opanować lekkiego dreszczyku niepewności połączonej ze strachem. Moja stopa, wbrew podszeptom płatającej figle wyobraźni, ląduje jednak na twardym podłożu, na najzwyklejszej w świecie kamiennej płycie. Znajduję się na przestronnym dworcu kolejowym, a zewsząd otaczają mnie zupełnie obcy ludzie.
Ktoś popycha mnie od tyłu. Oglądam się przez ramię i dopiero teraz dociera do mnie, że blokuję wyjście z pociągu. Bez słowa odsuwam się nieco w bok, a zirytowani pasażerowie wysypują się na peron. Obserwuję przez chwilę, jak gorączkowo rozglądają się w poszukiwaniu czekającej na nich rodziny, lub kierują pewne kroki w stronę wyjścia.
Powoli ruszam przez dworzec, rozglądając się z ciekawością. Obserwuję wszystkich i wszystko, chłonąc ten nowy, fascynujący świat, tak zupełnie różny od tego, który znałem do tej pory.
- Hej! Hej, ty! - dobiega mnie gdzieś z tyłu. Początkowo nie zwracam na to uwagi, przez myśl mi nie przeszło, że ktoś w tym tłumie mógłby coś do mnie mówić. Obracam się dopiero, gdy ludzie wokół spoglądają na mnie z zainteresowaniem. Przed sobą mam mężczyznę w służbowym mundurze, kogoś w rodzaju ochroniarza czy strażnika, patrzącego na mnie z mieszaniną ciekawości i troski. - Zgubiłeś się? - pyta po francusku, a ja przez chwilę nie wiem, co odpowiedzieć.
- Właściwie to nie, proszę pana - odpowiadam grzecznie bezbłędną francuszczyzną. Otaczający nas ludzie powoli tracą zainteresowanie sytuacją. Odwracają się lub rozchodzą, wracając do swoich spraw.
- Nikt po ciebie nie przyjechał? - pyta strażnik, mierząc mnie wzrokiem. Chyba dostrzegam w nim lekką nieufność, ale w zasadzie może mi się wydawać. Nikt tak nigdy na mnie nie patrzył. Nikt nigdy nie miał powodu, by to robić.
- Nie, proszę pana. Nie ma tu nikogo, kogo bym znał.
- Więc czemu przyjechałeś?
Ha, dobre pytanie. Żebym to ja wiedział… Coś jednak muszę odpowiedzieć, bo ochroniarz patrzy na mnie z wyczekiwaniem.
- Chyba na wakacje - mówię w końcu, mimowolnie wzruszając ramionami. Tym razem mężczyzna jest wyraźnie nieufny. Może myśli, że jestem jakimś nielegalnym uchodźcą. Albo terrorystą. Albo dziewiętnastolatkiem, który nawiał z domu.
Cóż, to ostatnie nawet by się zgadzało.
- Mogę zobaczyć twój paszport, mały? - pyta po chwili milczenia mężczyzna. Bez wahania wręczam mu dokument. Ważny, rzecz jasna. Rodzice regularnie mi go odnawiali. Ze zdjęcia spogląda na strażnika nieco młodsza wersja mnie: nastolatek o azjatyckich rysach twarzy, z kruczoczarnymi włosami i ciemnymi oczami w kształcie migdałów. - Czyli nazywasz się… Liam Ishimura? - odzywa się strażnik po krótkim przeglądzie dokumentu, oddając mi go z powrotem.
- Tak, proszę pana.
- I przyjechałeś z Londynu?
- Właściwie to z Manchesteru. Ale przesiadałem się w Londynie.
- I jesteś tu na wakacjach?
- Tak.
Ochroniarz milknie. Najwyraźniej nie bardzo wie, co zrobić. Nie ma powodu mnie zatrzymywać. Po chwili mówi mi, że to wszystko i mogę odejść, kieruję się więc w stronę wyjścia z dworca. Biorę głęboki oddech...
I wpadam prosto w chaos.
Paryż.
Jest hałaśliwy, zanieczyszczony spalinami i ruchliwy. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kręcą się ludzie albo jeżdżą samochody, zdając się zajmować każdy dostępny kawałeczek przestrzeni. Otula mnie aura nerwowości, wrażenie pośpiechu. Tak, wszyscy się tu spieszą. Dokąd? Nie mam pojęcia, ale mimo to z uśmiechem robię kilka kroków po ciągnącym się wzdłuż ulicy chodniku. Na plecach czuję ciężar podróżnego plecaka, ale za sobą zostawiłem o wiele większy.
Kątem oka dostrzegam pocztę. Natychmiast przypominam sobie o rodzicach, po raz kolejny od chwili wyjazdu. Teraz trochę mi głupio, że nawet się z nimi nie pożegnałem. Że nie zostawiłem im kartki, nie zadzwoniłem. Kiedy planowałem wyjazd uznałem, że tak będzie lepiej. Że jeśli się nie pożegnam, to nie zostawię ich na zawsze. Że jeśli nie powiem im, że wyjeżdżam, to będą się spodziewali, że wrócę. Teraz myślę, że po prostu nie chciałem spalić za sobą tego jedynego, ostatniego mostu.
Byłem idiotą.
Machinalnie wyciągam z kieszeni spodni smartfona. Wprawnym ruchem odblokowuję dotykowy ekran, otwieram okno połączenia. Wystukuję numer, który znam na pamięć odkąd skończyłem sześć lat. Mój palec zatrzymuje się jednak kilka milimetrów nad zielonym przyciskiem słuchawki. Ostatecznie nie dzwonię, telefon z powrotem ląduje w wytartych dżinsach.
Skręcam w kierunku poczty. W środku proszę o kartkę papieru, kopertę i znaczek. Staroświeckie, wiem. Ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie odezwać się teraz do rodziców. Pewnie są na mnie wściekli. Albo jeszcze gorzej: zawiedli się na mnie. To jedyna rzecz, która dręczy mnie od wyjazdu, jedyna, która nie pozwala mi w pełni zapomnieć o przeszłości. Myśl, że nie spełniłem ich oczekiwań, choć zawsze mówili, że żadnych nie mają.
To nie od nich uciekam. Coś im się ode mnie należy.
Dłuższą chwilę grzebię w plecaku, po czym wydobywam z niego długopis. Staję przy kontuarze na środku pomieszczenia, przeznaczonym do wypełniania druczków czy adresowania kopert.
List jest krótki. Wiem, że ich to nie usatysfakcjonuje. Wiem, że nie będą potrafili zrozumieć. Wiem też jednak, że nie będą mnie szukać, nie, jeśli ich o to poproszę. Zawsze starali się wpoić mi, że powinienem być samodzielny. Pewnie pomyślą, że to młodzieńczy wybryk, i że wrócę do domu, gdy tylko skończą mi się pieniądze, gdy zrozumiem swój błąd.
Pomylą się, ale na razie nie chcę wyprowadzać ich z błędu.
Jeszcze nie teraz.
Z lekkim wahaniem popycham szklane drzwi. Oczywiście ustępują. Kto zamykałby na klucz drzwi do hotelu?
Jest późno, ale przy recepcji pali się lampka. Kiedy podchodzę bliżej, za kontuarem dostrzegam młodą dziewczynę, na oko dwudziestopięcioletnią, drzemiącą w najlepsze z książką złożoną na brzuchu. Nogi oparła o krzesło obok, a głowę o dłoń. Jest ładna, nie mogę tego nie zauważyć.
Zastanawiam się właśnie, czy jest sens budzić ją o tej porze, i czy nie lepiej będzie wyjść, gdy ta podrywa się gwałtownie. Przez chwilę błądzi wzrokiem po otoczeniu. Prześlizguje się nim nawet po mnie, ale najwyraźniej jest jeszcze zbyt zaspana, by zorientować się w sytuacji. Stoję nieruchomo, czekając, aż się rozbudzi. Nigdzie mi się nie spieszy.
I wpadam prosto w chaos.
Paryż.
Jest hałaśliwy, zanieczyszczony spalinami i ruchliwy. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kręcą się ludzie albo jeżdżą samochody, zdając się zajmować każdy dostępny kawałeczek przestrzeni. Otula mnie aura nerwowości, wrażenie pośpiechu. Tak, wszyscy się tu spieszą. Dokąd? Nie mam pojęcia, ale mimo to z uśmiechem robię kilka kroków po ciągnącym się wzdłuż ulicy chodniku. Na plecach czuję ciężar podróżnego plecaka, ale za sobą zostawiłem o wiele większy.
Kątem oka dostrzegam pocztę. Natychmiast przypominam sobie o rodzicach, po raz kolejny od chwili wyjazdu. Teraz trochę mi głupio, że nawet się z nimi nie pożegnałem. Że nie zostawiłem im kartki, nie zadzwoniłem. Kiedy planowałem wyjazd uznałem, że tak będzie lepiej. Że jeśli się nie pożegnam, to nie zostawię ich na zawsze. Że jeśli nie powiem im, że wyjeżdżam, to będą się spodziewali, że wrócę. Teraz myślę, że po prostu nie chciałem spalić za sobą tego jedynego, ostatniego mostu.
Byłem idiotą.
Machinalnie wyciągam z kieszeni spodni smartfona. Wprawnym ruchem odblokowuję dotykowy ekran, otwieram okno połączenia. Wystukuję numer, który znam na pamięć odkąd skończyłem sześć lat. Mój palec zatrzymuje się jednak kilka milimetrów nad zielonym przyciskiem słuchawki. Ostatecznie nie dzwonię, telefon z powrotem ląduje w wytartych dżinsach.
Skręcam w kierunku poczty. W środku proszę o kartkę papieru, kopertę i znaczek. Staroświeckie, wiem. Ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie odezwać się teraz do rodziców. Pewnie są na mnie wściekli. Albo jeszcze gorzej: zawiedli się na mnie. To jedyna rzecz, która dręczy mnie od wyjazdu, jedyna, która nie pozwala mi w pełni zapomnieć o przeszłości. Myśl, że nie spełniłem ich oczekiwań, choć zawsze mówili, że żadnych nie mają.
To nie od nich uciekam. Coś im się ode mnie należy.
Dłuższą chwilę grzebię w plecaku, po czym wydobywam z niego długopis. Staję przy kontuarze na środku pomieszczenia, przeznaczonym do wypełniania druczków czy adresowania kopert.
List jest krótki. Wiem, że ich to nie usatysfakcjonuje. Wiem, że nie będą potrafili zrozumieć. Wiem też jednak, że nie będą mnie szukać, nie, jeśli ich o to poproszę. Zawsze starali się wpoić mi, że powinienem być samodzielny. Pewnie pomyślą, że to młodzieńczy wybryk, i że wrócę do domu, gdy tylko skończą mi się pieniądze, gdy zrozumiem swój błąd.
Pomylą się, ale na razie nie chcę wyprowadzać ich z błędu.
Jeszcze nie teraz.
Z lekkim wahaniem popycham szklane drzwi. Oczywiście ustępują. Kto zamykałby na klucz drzwi do hotelu?
Jest późno, ale przy recepcji pali się lampka. Kiedy podchodzę bliżej, za kontuarem dostrzegam młodą dziewczynę, na oko dwudziestopięcioletnią, drzemiącą w najlepsze z książką złożoną na brzuchu. Nogi oparła o krzesło obok, a głowę o dłoń. Jest ładna, nie mogę tego nie zauważyć.
Zastanawiam się właśnie, czy jest sens budzić ją o tej porze, i czy nie lepiej będzie wyjść, gdy ta podrywa się gwałtownie. Przez chwilę błądzi wzrokiem po otoczeniu. Prześlizguje się nim nawet po mnie, ale najwyraźniej jest jeszcze zbyt zaspana, by zorientować się w sytuacji. Stoję nieruchomo, czekając, aż się rozbudzi. Nigdzie mi się nie spieszy.
- Jezus Maria! - krzyk recepcjonistki raptownie zakłóca panującą w hotelowym hallu ciszę. Uśmiecham się lekko.
- Dobry wieczór - mówię po francusku, jednym niewielkim krokiem pokonując pozostałe pół metra, które dzieliło mnie od lady.
- D-dobry wieczór. Przepraszam pana, nie powinnam była spać, ja tylko… - dziewczyna natychmiast zaczęła się tłumaczyć.
- Proszę się nie przejmować. Przecież nawet nie jestem klientem - posyłam jej nieco szerszy uśmiech. Moja rozmówczyni uspokaja się na tyle, by nieśmiało go odwzajemnić.
- W takim razie, czym mogę służyć? - pyta, a ja nie mogę nie myśleć o tym, jak dziwnie muszę wyglądać w jej oczach. Przyjemne uczucie: być świadomym tego, że dla innych jest się tylko kolejną widzianą danego dnia osobą, kimś zupełnie obcym. Takie… Inne. Od wszystkiego, co pamiętam.
- Właściwie to potrzebuję pomocy. Dopiero co przyjechałem i nie mam się gdzie podziać... Może znalazłby się jakiś kąt, gdzie mógłbym przenocować? Odpracowałbym wszystko jak należy i… - powtarzam po raz piąty dzisiaj, chociaż nie spodziewam się pozytywnej odpowiedzi. Mógłbym skłamać. Powiedzieć, że ktoś z rodziny miał po mnie wyjechać na dworzec, ale tego nie zrobił, a teraz się zgubiłem. Szanse powodzenia miałbym pewnie o niebo większe, ale nie chcę tego robić. Chcę natomiast dodać coś jeszcze, ale dziewczyna nie daje mi dokończyć.
- Coś się znajdzie. Nie pokój, bo wszystko mamy zajęte, ale przynajmniej będziesz mieć dach nad głową… - Podnosi się z miejsca, a ja patrzę na nią jak sparaliżowany, nie mogąc uwierzyć w to co słyszę. Recepcjonistka chyba to zauważa, bo uśmiecha się z rozbawieniem. - Nie spodziewałeś się, co? Cóż, to rodzinny interes, a nie jakiś luksusowy hotel w centrum. Lubimy tu pomagać innym... - Muszę przyznać, że jej bezpośredniość i otwartość jest niemal przytłaczająca. Zaczynałem się już przyzwyczajać do wszechobecnej obojętności.
Ostatecznie śpię na wąskim materacu, ulokowanym w zacisznym kącie na zapleczu kuchni. Jest wygodnie i ciepło. Dostaję gruby koc i dwie poduszki. Próbuję dziękować, ale dziewczyna nie chce o tym słyszeć. Mówi mi tylko z ujmującym uśmiechem, że zapewnienie o odpracowywaniu wzięła na poważnie, po czym wychodzi.
Orientuję się, że nie wiem nawet, jak ma na imię.
Może to i lepiej.
W pensjonacie spędzam właściwie tylko noce. Rano pomagam w czym tylko mogę, a potem wychodzę, by wieczorem znów zapracować na nocleg i te dwa posiłki, które dostaję. Wiem, że nie zatrzymam się tam na długo, nie potrafiłbym znowu przechodzić przez piekło własnych oczekiwań, których nigdy nie spełnię. Będzie inne miasto, inni ludzie, inne zajęcia do wykonania. Dopóki nie znajdę miejsca, które mnie przy sobie zatrzyma.
Paryż jest niesamowity.
Wszechobecny hałas natychmiast rozgania każdą poważniejszą myśl. W ciągu każdych pięciu minut mijają mnie przynajmniej dwie setki ludzi, ledwie prześlizgując się po mnie wzrokiem. Nikt się do mnie nie odzywa, nikt nie zwraca uwagi na mój wygląd, na to, dokąd idę i co tu robię.
Jestem… Niewidzialny.
Równie dobrze mógłbym nie istnieć. Milionom, ba, miliardom ludzi nie zrobiłoby to najmniejszej różnicy. Jestem kroplą w morzu myśli, moje marzenia, chęci i oczekiwania toną i tracą znaczenie wśród innych, podobnych. A jednocześnie tak skrajnie różnych…
O tym wszystkim myślę dopiero w nocy, w ciszy i ciemności pomieszczenia, w którym śpię. Kiedy idę ulicami miasta, kiedy staję się częścią tej niewyobrażalnie wielkiej masy ludzi, nie myślę o niczym. Poddaję się błogiemu uczuciu przynależności, wpasowania się w tłum. Poddaję się niemal namacalnej szarości świata, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się krzykliwy, wesoły i kolorowy.
I jestem szczęśliwy.
___________________________________
W tekście już teraz widzę masę błędów i wiele rzeczy, które mogłam zrobić po prostu inaczej. Uważam, że nie jest to szczyt moich możliwości, ale postanowiłam wstawić opowiadanie w formie niezmienionej. Po części dlatego, że chcę tego bloga prowadzić uczciwie, a częściowo w ramach dowodu dla tych z Was, którzy również piszą - dowodu na to, że pośpiech nie wpływa pozytywnie na jakość tekstu, a wręcz odwrotnie.
~ Scatty
Orientuję się, że nie wiem nawet, jak ma na imię.
Może to i lepiej.
W pensjonacie spędzam właściwie tylko noce. Rano pomagam w czym tylko mogę, a potem wychodzę, by wieczorem znów zapracować na nocleg i te dwa posiłki, które dostaję. Wiem, że nie zatrzymam się tam na długo, nie potrafiłbym znowu przechodzić przez piekło własnych oczekiwań, których nigdy nie spełnię. Będzie inne miasto, inni ludzie, inne zajęcia do wykonania. Dopóki nie znajdę miejsca, które mnie przy sobie zatrzyma.
Paryż jest niesamowity.
Wszechobecny hałas natychmiast rozgania każdą poważniejszą myśl. W ciągu każdych pięciu minut mijają mnie przynajmniej dwie setki ludzi, ledwie prześlizgując się po mnie wzrokiem. Nikt się do mnie nie odzywa, nikt nie zwraca uwagi na mój wygląd, na to, dokąd idę i co tu robię.
Jestem… Niewidzialny.
Równie dobrze mógłbym nie istnieć. Milionom, ba, miliardom ludzi nie zrobiłoby to najmniejszej różnicy. Jestem kroplą w morzu myśli, moje marzenia, chęci i oczekiwania toną i tracą znaczenie wśród innych, podobnych. A jednocześnie tak skrajnie różnych…
O tym wszystkim myślę dopiero w nocy, w ciszy i ciemności pomieszczenia, w którym śpię. Kiedy idę ulicami miasta, kiedy staję się częścią tej niewyobrażalnie wielkiej masy ludzi, nie myślę o niczym. Poddaję się błogiemu uczuciu przynależności, wpasowania się w tłum. Poddaję się niemal namacalnej szarości świata, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się krzykliwy, wesoły i kolorowy.
I jestem szczęśliwy.
___________________________________
W tekście już teraz widzę masę błędów i wiele rzeczy, które mogłam zrobić po prostu inaczej. Uważam, że nie jest to szczyt moich możliwości, ale postanowiłam wstawić opowiadanie w formie niezmienionej. Po części dlatego, że chcę tego bloga prowadzić uczciwie, a częściowo w ramach dowodu dla tych z Was, którzy również piszą - dowodu na to, że pośpiech nie wpływa pozytywnie na jakość tekstu, a wręcz odwrotnie.
~ Scatty
Piękne.
OdpowiedzUsuńI co tu odpowiedzieć...?
UsuńChyba tylko jedno:
Dziękuję :)
~ Scatty
Naprawdę piękne, Scath. I bardzo, bardzo prawdziwe. Wiem co nieco o niemożności spełnienia czyichś oczekiwań, o bezradności, która dopada człowieka, gdy nagle zda sobie sprawę, że nigdy nie będzie taki, jakim chcieliby go mieć inni. Świadomość, że cokolwiek zrobisz, dla nich nigdy nie będzie dość dobre, potrafi zamienić ludzką istotę w psychicznego zombie - niby żyjesz, a jednak psychicznie coś w tobie umiera. Przestajesz marzyć, pragnąć, dążyć... i trzeba naprawdę silnego charakteru, by móc się z tego podźwignąć.
OdpowiedzUsuńTwój bohater jest w stadium zombie. Czy jest to wyłącznie jego własny wybór? Śmiem wątpić. Tam musiało coś się stać wcześniej, tylko on jeszcze sobie tego nie uzmysłowił. Przekonanie, że nie jest się godnym, że się nie zasługuje... to nie mogło wziąć się z niczego!
Oj, niechcący zanalizowałam Ci bohatera, niemal go zawłaszczyłam. Chyba dlatego, że stał mi się bliski, co tylko potwierdza Twój talent.
Pozdrawiam
h
Oj, Haniu. Ty to jak mi walniesz komentarz, to nie wiem, czy skakać ze szczęścia, czy się wzruszać...
UsuńW zasadzie masz rację. Mój bohater przed ucieczką był psychicznie zombiakiem. A co do przyczyny - w moim odczuciu, choć sama do końca nie znam jego historii, nie było tak, że coś się STAŁO. To się DZIAŁO. Długoterminowo. Może chodziło o drobiazgi, o pozornie nic nie znaczące sytuacje, które wbijały się w jego myśli w zupełnie nieprzewidzoany sposób, by później boleśnie dawać o sobie znać. O delikatne sygnały, które krzyczały w nim potem, że nie zasłużył, że nie powinien być na swoim miejscu, bo są lepsi... Aż w którymś momencie zorientował się, że nie potrafi się tym wszystkim cieszyć. Tak to widzę, a raczej odbieram. Nie układałam sobie nigdy jego biografii, ale nigdy nie zakładałam, że istniało jakieś jedno traumatyczne wydarzenie, które popchnęło go do takiego stanu.
Ale ale, koniec analizowania. To, że potrafiłaś do tego stopnia wczuć się w jego sytuację, sprawia że rośnie mi serce. O tym marzy każdy autor! To największa pochwała dla rzemiosła, jaką chyba można otrzymać. To znaczy, że bohater się udał i gdzieś sobie żyje, a raczej mógłby żyć. Cieszę się więc, że mimo niedoskonałości w tekście udało mi się zawrzeć to, co zawierać miał.
Dziękuję ślicznie za tak wspaniały komentarz! :)
~ Scatty