Eskorta statku czekała w napięciu na
słowa siedzącego wśród nich Yvrina. We wspólnej kajucie panowała
nieznośna wręcz cisza. Słyszalne zazwyczaj z górnego pokładu
wesołe rozmowy i wykrzykiwane rozkazy ucichły po porannym apelu.
Podobnie było na całym statku.
Yvrin wyraźnie nie miał ochoty mówić. Scathach widziała, jak bił się z myślami, ale nie mógł przecież tak po prostu zostawić ich z niczym.- Morska Wiedźma... – zaczął w końcu, nie patrząc na nikogo. – Wiecie już, że żyje na wyspie, nazwanej od jej imienia Caich'mhuir. Nikt nie wie skąd się tam wzięła, ani jak długo żyje... Ani dlaczego właśnie to miejsce wybrała na swoją siedzibę. Brzmi jak legenda, jak kolejna wyssana z palca opowiastka marynarzy... - Ktoś zachichotał nerwowo, ale śmiech natychmiast został zduszony przez rosnące w kajucie napięcie. Yvrin mówił dalej, z tą samą rozwagą, ostrożnie dobierając słowa. - Wiem, że trudno wam będzie uwierzyć, ale to nie jest legenda. To realne zagrożenie.
Yvrin wyraźnie nie miał ochoty mówić. Scathach widziała, jak bił się z myślami, ale nie mógł przecież tak po prostu zostawić ich z niczym.- Morska Wiedźma... – zaczął w końcu, nie patrząc na nikogo. – Wiecie już, że żyje na wyspie, nazwanej od jej imienia Caich'mhuir. Nikt nie wie skąd się tam wzięła, ani jak długo żyje... Ani dlaczego właśnie to miejsce wybrała na swoją siedzibę. Brzmi jak legenda, jak kolejna wyssana z palca opowiastka marynarzy... - Ktoś zachichotał nerwowo, ale śmiech natychmiast został zduszony przez rosnące w kajucie napięcie. Yvrin mówił dalej, z tą samą rozwagą, ostrożnie dobierając słowa. - Wiem, że trudno wam będzie uwierzyć, ale to nie jest legenda. To realne zagrożenie.
Urwał na chwilę, ale i tak nikt nie
odważył się odezwać. Ci nieliczni, którzy słyszeli już o
Wiedźmie, pokiwali głowami na potwierdzenie jego słów. Scathach,
jak inni, siedziała w milczeniu, obserwując napiętą twarz i
zgarbioną sylwetkę dowódcy.
- Do wyspy nie można się zbliżyć
nie przybijając do brzegu. Niezależnie w którą stronę marynarzom
wydaje się, że płyną,
zawsze dopływają do Caich'mhuir... Mówią, że to sama wyspa ma
magiczne właściwości, które mącą umysły i wabią ich w to
miejsce, ale ile w tym prawdy... - Yrvin potrząsnął głową w
geście niewiedzy. - Tak czy owak... Marynarze z własnej woli zawsze
przybijają do brzegu i zawsze schodzą z pokładu. Słyszałem
opowieści o kapitanach, którzy przywiązywali załogantów do
masztów, żeby nie pozwolić im zejść, ale to było jeszcze
niebezpieczniejsze niż zostawienie ich samym sobie...
- A Wiedźma? -
padło nieśmiałe pytanie gdzieś z kąta.
- Wiedźma...
Wiedźma jest centrum tego wszystkiego. Ci, którzy odważyli się
pójść w głąb wyspy... Większość przeżywała, ale żaden nie
był w stanie opowiedzieć, co widział. Nie chcieli tego mówić
nawet na torturach, nawet przy obietnicy bajecznych nagród... Nic
nie było w stanie ich do tego zmusić. Byli obłąkani, zupełnie
obłąkani... Niektórzy milkli zupełnie, inni bredzili. Mówią, że
większość powtarzała tylko, żeby ich zabić. - Zamilkł, jakby
zastanawiając się, czy powiedzieć coś jeszcze. - Zawsze idzie
jeden – dodał w końcu, podnosząc wzrok i spoglądając po swoich
podwładnych. Scathach wydawało się, że przez ułamek sekundy
dłużej zatrzymał się na jej twarzy, ale nie była pewna, czy to
nie złudzenie.
W końcu Yvrin
wstał i opuścił kajutę, zostawiając resztę eskorty z minami
wyrażającymi nie mniejsze zdezorientowanie, niż na początku.
A więc Wiedźma.
Scathach spokojnie
przetrawiała opowieść Yvrina, starając się zrozumieć, co to
wszystko oznacza dla niej. Tajemnicza kobieta, nie wiadomo nawet czy
człowiek, mieszkająca samotnie na wyspie z dala od cywilizacji,
która doprowadza do obłędu tych, którzy zapuszczą się w głąb
jej terytorium. Ale po co w ogóle tam idą?
Zawsze idzie jeden.
Dlaczego? Co
takiego pchało jednego jedynego marynarza z załogi, by wbrew
strachowi wyruszył w głąb wyspy?
Czuła, że kryje
się w tym coś więcej. Yvrin... Czegoś im nie powiedział. Czy to
z niewiedzy, czy z chęci oszczędzenia im niepotrzebnego strachu –
nie potrafiła powiedzieć, ale była przekonana, że w całej jego
opowieści brakuje jakiegoś elementu.
Czy to możliwe, że
znalazła się tu przypadkiem? Z każdą chwilą, z każdą decyzją
i zbiegiem okoliczności, coraz bardziej gubiła się w tym
wszystkim. Zdawało jej się, że porusza się po omacku, próbując
ułożyć łamigłówkę z tysiąca różnych elementów, które
czekały aż odnajdzie je i ustawi na odpowiednich miejscach. Z tym,
że musiała to zrobić z opaską na oczach.
Dzień mijał
powoli – po długiej nieobecności, skryte na czas sztormu za
chmurami, słońce zdawało się być rozleniwione. Niemrawo wtaczało
się na poziom zenitu, by następnie równie powoli zacząć zsuwać
się w stronę morza. Minuty i godziny wlokły się jedna za drugą,
a całą Meduzę ogarnął jakiś rodzaj sennego otępienia.
Czary, czy zwykłe
zmęczenie?
Załoga nieco
ożywiła się, gdy majtek odbywający wachtę na bocianim gnieździe
zaczął wrzeszczeć na cały głos o lądzie na horyzoncie. Nikogo
to nie zdziwiło, zostali przecież uprzedzeni, że zbliżają się
do Caich'mhuir, wszyscy jednak na moment wyrwali się z marazmu, ze
strachem oglądając na najbliższych towarzyszy. Widmo groźby
nabrało realności wraz z powiększającą się na horyzoncie ciemną
plamą lądu.
Po kolejnych kilku
godzinach rejsu Caich'mhuir stała się na tyle duża, że stojąc na
pokładzie mogli już odróżnić nabrzeże i rozpościerający się
tuż za nim dziwaczny las. Z kajut wyszli wszyscy, którzy do tej
pory nie pełnili wachty na pokładzie. Patrzyli ponuro, jak statek
wpływa w końcu do niewielkiej zatoczki – głębokiej, bez
mielizny, jakby stworzonej do rzucenia kotwicy.
- Zwinąć żagle!
- zakomenderował kapitan, który od paru godzin stał przy relingu
na pokładzie dziobowym, obserwując uważnie mimowolny cel rejsu.
Obok niego stał, drżąc z przerażenia, brodaty kupiec, którego
towar leżał w ładowni.
Marynarze czym
prędzej uporali się z poleceniem, a w ich ruchach nie znać było
niedawnego otępienia. Przeciwnie, zdawali się być pobudzeni, a
może po prostu nerwowi...
- Na wyspie, jak
dobrze wiecie, musimy spędzić jedną noc i jeden dzień. Od zachodu
do zachodu słońca... – oznajmił kapitan zebranej na pokładzie
załodze. Zerknął przez ramię na pomarańczowe słońce, powoli
opadające do morza. - Macie jeszcze godzinę. Potem opuścimy
szalupy i zejdziemy na ląd – zakończył, odwracając się z
powrotem ku marynarzom. Ci, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić,
porozsiadali się na pokładzie.
Nie wszyscy.
Scathach dostrzegła, że Yvrin wraz z kupcem i kapitanem kieruje się
przez pokład na rufę, do kajuty kapitańskiej. Starając się
wyglądać naturalnie, również podążyła w tamtą stronę,
udając, że chce zejść pod pokład. Minęła jednak klapę i
prowadzącą w dół drabinę, a zamiast tego przemknęła się na
wąski korytarzyk, z którego można było wejść do kajuty
kapitana, pierwszego oficera i ich gościa.
Środkowe drzwi
były uchylone. Scathach podeszła do nich cicho.
- … być pan
pewny, że wyruszymy, kiedy tylko będzie to możliwe – mówił
kapitan.
- W dupie mam
pańskie „wyruszymy”! Powiedział pan, że towar będzie
bezpieczny... Dał mi pan gwarancję! - Chrapliwy, niski głos
należał do kupca. Mężczyzna był wściekły... I przerażony.
- I dotrzymam
słowa, panie Gavers. Towar będzie bezpieczny.
- A ja? Co ze mną?
- Pan również, o
ile nie postanowi pan pójść w głąb wyspy. – Tym razem rozległ
się donośny, lekko kpiący głos Yvrina.
- A co jeśli to
zrobię? Sam pan mówił, że jeden zawsze idzie! Że zawsze jeden
się zgłasza, zawsze! Co, jeśli padnie na mnie?! - Wściekłość
znikła, ale przerażenie tym wyraźniej pobrzmiewało w głosie
brodacza.
- Proszę
posłuchać... Idą ci, którzy nie mają nic do stracenia. Czasami
chcą się poświęcić, czasami stawić czoło własnemu strachowi.
Nieliczni głupcy idą z ciekawości. Krążą plotki, że Wiedźma
potrafi czytać w ludzkiej duszy i odkryć przed człowiekiem to,
czego sam o sobie nie wie. Dotrzeć do wspomnień, które myślał,
że wymazał lub nigdy ich nie miał... Dać odpowiedzi na pytania.
Więc ci najbardziej zdesperowani idą dlatego, że chcą się z nią
spotkać. Nie wiemy, co dokładnie tam widzą, ale oni nie
giną bez wieści, panie Gavers. Zawsze wracają.
- Szaleni. Obłąkani
– kończy za niego kupiec.
- Owszem, ale nie
za sprawą magii. Czarodzieje bardzo chętnie badają takich ludzi. –
Scathach dałaby sobie uciąć lewą rękę, że Yvrin właśnie
uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Ale niczego nie odkryli. Ci
ludzie wpadają w szaleństwo z własnej winy, o ile można w ogóle
mówić o czymś takim. Być może ze strachu, być może dlatego, że
spotkali Wiedźmę i dowiedzieli się czegoś, co... Cóż, w każdym
razie wracają. I nikt nie idzie wbrew swojej woli.
- A co... Co jeśli
nikt nie pójdzie? Albo jeśli wszyscy po prostu zostaną na
statku...?
Milczenie.
- Lepiej, żeby
nigdy się pan tego nie dowiedział, panie Gavers – odpowiedział w
końcu głos kapitana.
Wystarczy.
Scathach z trudem odwróciła się od drzwi i wymknęła z powrotem
na pokład. Głowa aż huczała jej od zdobytych informacji.
Przynajmniej
wiedziała już, co ukrywał przed nimi Yvrin.
Krążą plotki, że Wiedźma
potrafi czytać w ludzkiej duszy i odkryć przed człowiekiem to,
czego sam o sobie nie wie...
Czy to możliwe, że
nie chciał tego powiedzieć ze względu na nią? Wysłuchał jej
opowieści, wiedział, że potrzebuje odpowiedzi, że zrobiłaby
wszystko, byle móc wreszcie uwolnić się od Dharna...
Cóż. Pewnie nie
chciał, by wyglądało to jak namawianie ją do poświęcenia się
za resztę.
Niepotrzebnie.
Nie zamierzała się
poświęcać.
Las na wyspie
był... dziwny. Drzewa miały niebotycznie wysokie pnie, równe
wzrostowi kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu mężczyzn. Ich
ogromne liście, zachodzące na siebie i przesłaniające niemal całe
światło słońca, błyszczały jak świeżo nawoskowane skórzane
buty. Gdzieniegdzie po pniach pięły się natomiast rośliny o
długich, zielonych łodygach, przewieszając się na gałęziach w
poszukiwaniu plam światła.
W niczym nie
przypominało to lasów, do których była przyzwyczajona w
Amorionie.
Ostatnie szalupy ze
statku właśnie przybijały do brzegu. Większość marynarzy
podobnie jak wojowniczka nieufnie wpatrywała się w ścianę drzew
rozpościerającą się kilkadziesiąt kroków od nich. Obszar między
lasem a morzem wypełniony był drobnym, niemal białym piaskiem, w
którym aż chciało zanurzyć się dłonie i przesypać go między
palcami... Wielu załogantów to robiło, jak zaczarowani wpatrywali
się wtedy w swoje dłonie i uciekające z nich ziarenka.
- Rozpalić ogniska
i wyznaczyć nocne wachty. Niech nikt nie waży się wchodzić do
lasu, poszukajcie drewna na brzegu... - Kapitan mówił, ale tylko do
części marynarzy docierały jego rozkazy. Reszta w niemym
odrętwieniu patrzyła to na zachodzące słońce, to na dziwny las.
W końcu jednak
otrząsnęli się i również zabrali do pracy. Wkrótce
prowizoryczne obozowisko było gotowe, a załoga zebrała się, by po
raz ostatni przed zapadnięciem nocy wysłuchać kapitana.
- Nie ma potrzeby,
bym mówił wam, co czeka was na tej wyspie. Doskonale to wiecie.
Skłamałbym jednak, gdybym obiecał, że wszystko będzie dobrze. -
Urwał na chwilę, zastanawiając się nad doborem słów. - Od
nikogo nie będziemy wymagać poświęcenia. Pamiętajcie, pozostanie
na brzegu nie jest tchórzostwem. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się
pójść wgłąb wyspy... - Nie skończył. Wszyscy wiedzieli, że
to, co chciał powiedzieć, w niczym nie pomoże potencjalnemu
śmiałkowi, a już na pewno nie podniesie go na duchu.
- Kapitanie!
Przez tłum
marynarzy przebiegł szmer szeptów, kiedy wszyscy pytali sąsiadów,
kto zabrał głos. Sam kapitan również wypatrywał osoby, która
się odezwała.
- Kapitanie! -
zawołała ponownie Scathach, przeciskając się na przód tłumu. -
Ja pójdę!
Kiedy wreszcie ją
dostrzegł, na jego twarz wpłynął wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Ty jesteś...?
- Mira Tannes, sir.
Z eskorty.
Kapitan milczał
przez dłuższą chwilę. Scathach wiedziała, o czym myśli. Ona,
dziewczyna z eskorty, która pływa z nimi od niespełna miesiąca,
zgłasza się na ochotnika, by pójść jako wymagana ofiara dla
Wiedźmy? Ona, ta niepozorna brunetka o pospolitej twarzy,
niewyróżniająca się niczym szczególnym, chce poświęcić się
za załogę, której prawie nie zna?
- Tannes, nie rób
tego...
Obróciła się
przez ramię. Yvrin. Stał w pierwszym rzędzie, obok sztabu
oficerskiego. - Nie musisz tego robić – powtórzył, napotkawszy
jej wzrok.
- Wiem, że nie
muszę – odparła spokojnie, po czym zwróciła się z powrotem do
kapitana. - I wiem, co mi grozi, sir. Proszę nie myśleć, że robię
to, bo nie znam... ryzyka.
Kapitan skinął
głową.
- Cóż, nie mogę
cię powstrzymywać. Żałuję, że nie mogę ofiarować ci nic poza
dozgonną wdzięcznością.
- Tak jest, sir.
- Nie!
Znowu Yvrin? Nie,
ten głos był inny... Młodszy. Scathach obróciła się, doprawdy
nie rozumiejąc, czemu ktokolwiek miałby próbować odwieść ją od
tej decyzji.
- Kapitanie, ja
pójdę! Proszę mi pozwolić! Ja pójdę!
- Fyers? - Kapitan, o ile to możliwe, spojrzał na krzyczącego marynarza z jeszcze większym zdezorientowaniem. Scathach również, rozpoznała bowiem majtka, któremu przekazała podczas sztormu rozkaz opuszczenia bocianiego gniazda. Podobnie jak ona, przecisnął się teraz przez tłum i wyszedł na środek, stając obok niej przed kapitanem.
- Fyers? - Kapitan, o ile to możliwe, spojrzał na krzyczącego marynarza z jeszcze większym zdezorientowaniem. Scathach również, rozpoznała bowiem majtka, któremu przekazała podczas sztormu rozkaz opuszczenia bocianiego gniazda. Podobnie jak ona, przecisnął się teraz przez tłum i wyszedł na środek, stając obok niej przed kapitanem.
- Proszę,
kapitanie... Pójdę zamiast niej... Ja... - Jąkał się marynarz.
Scathach dopiero teraz przyjrzała się dokładnie jego twarzy.
Musiał być młodszy od niej.
- Nawet nie próbuj
– syknęła do niego gniewnie. Musiała iść do Wiedźmy.
Dlaczego, na wszystkich bogów Amorionu, nagle wszyscy sprzysięgli
się, by było inaczej?
- Uratowałaś mi
życie. Teraz kolej na mnie – odezwał się cicho Fyers, patrząc
na nią spod opadającej mu na oczy nierównej grzywki.
- Chcesz się
odwdzięczyć? To przeżyj i wykorzystaj jakoś to życie, które
rzekomo ci ocaliłam, zamiast marnować je w tak durny sposób –
wyszeptała, zirytowana. - Kapitanie... - zwróciła się do dowódcy
z krótkim skinieniem głowy. Ten odwzajemnił gest, dając znak, że
rozumie.
- Wracaj na
miejsce, Fyers – rozkazał cicho majtkowi. - Pani Tannes podjęła
już decyzję.
Czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuń