poniedziałek, 23 maja 2016

Cień Amorionu #22

Eskorta statku czekała w napięciu na słowa siedzącego wśród nich Yvrina. We wspólnej kajucie panowała nieznośna wręcz cisza. Słyszalne zazwyczaj z górnego pokładu wesołe rozmowy i wykrzykiwane rozkazy ucichły po porannym apelu. Podobnie było na całym statku.
Yvrin wyraźnie nie miał ochoty mówić. Scathach widziała, jak bił się z myślami, ale nie mógł przecież tak po prostu zostawić ich z niczym.- Morska Wiedźma... – zaczął w końcu, nie patrząc na nikogo. – Wiecie już, że żyje na wyspie, nazwanej od jej imienia Caich'mhuir. Nikt nie wie skąd się tam wzięła, ani jak długo żyje... Ani dlaczego właśnie to miejsce wybrała na swoją siedzibę. Brzmi jak legenda, jak kolejna wyssana z palca opowiastka marynarzy... - Ktoś zachichotał nerwowo, ale śmiech natychmiast został zduszony przez rosnące w kajucie napięcie. Yvrin mówił dalej, z tą samą rozwagą, ostrożnie dobierając słowa. - Wiem, że trudno wam będzie uwierzyć, ale to nie jest legenda. To realne zagrożenie.
Urwał na chwilę, ale i tak nikt nie odważył się odezwać. Ci nieliczni, którzy słyszeli już o Wiedźmie, pokiwali głowami na potwierdzenie jego słów. Scathach, jak inni, siedziała w milczeniu, obserwując napiętą twarz i zgarbioną sylwetkę dowódcy.

- Do wyspy nie można się zbliżyć nie przybijając do brzegu. Niezależnie w którą stronę marynarzom wydaje się, że płyną, zawsze dopływają do Caich'mhuir... Mówią, że to sama wyspa ma magiczne właściwości, które mącą umysły i wabią ich w to miejsce, ale ile w tym prawdy... - Yrvin potrząsnął głową w geście niewiedzy. - Tak czy owak... Marynarze z własnej woli zawsze przybijają do brzegu i zawsze schodzą z pokładu. Słyszałem opowieści o kapitanach, którzy przywiązywali załogantów do masztów, żeby nie pozwolić im zejść, ale to było jeszcze niebezpieczniejsze niż zostawienie ich samym sobie...

- A Wiedźma? - padło nieśmiałe pytanie gdzieś z kąta.

- Wiedźma... Wiedźma jest centrum tego wszystkiego. Ci, którzy odważyli się pójść w głąb wyspy... Większość przeżywała, ale żaden nie był w stanie opowiedzieć, co widział. Nie chcieli tego mówić nawet na torturach, nawet przy obietnicy bajecznych nagród... Nic nie było w stanie ich do tego zmusić. Byli obłąkani, zupełnie obłąkani... Niektórzy milkli zupełnie, inni bredzili. Mówią, że większość powtarzała tylko, żeby ich zabić. - Zamilkł, jakby zastanawiając się, czy powiedzieć coś jeszcze. - Zawsze idzie jeden – dodał w końcu, podnosząc wzrok i spoglądając po swoich podwładnych. Scathach wydawało się, że przez ułamek sekundy dłużej zatrzymał się na jej twarzy, ale nie była pewna, czy to nie złudzenie.

W końcu Yvrin wstał i opuścił kajutę, zostawiając resztę eskorty z minami wyrażającymi nie mniejsze zdezorientowanie, niż na początku.




A więc Wiedźma.

Scathach spokojnie przetrawiała opowieść Yvrina, starając się zrozumieć, co to wszystko oznacza dla niej. Tajemnicza kobieta, nie wiadomo nawet czy człowiek, mieszkająca samotnie na wyspie z dala od cywilizacji, która doprowadza do obłędu tych, którzy zapuszczą się w głąb jej terytorium. Ale po co w ogóle tam idą?

Zawsze idzie jeden.

Dlaczego? Co takiego pchało jednego jedynego marynarza z załogi, by wbrew strachowi wyruszył w głąb wyspy?

Czuła, że kryje się w tym coś więcej. Yvrin... Czegoś im nie powiedział. Czy to z niewiedzy, czy z chęci oszczędzenia im niepotrzebnego strachu – nie potrafiła powiedzieć, ale była przekonana, że w całej jego opowieści brakuje jakiegoś elementu.

Czy to możliwe, że znalazła się tu przypadkiem? Z każdą chwilą, z każdą decyzją i zbiegiem okoliczności, coraz bardziej gubiła się w tym wszystkim. Zdawało jej się, że porusza się po omacku, próbując ułożyć łamigłówkę z tysiąca różnych elementów, które czekały aż odnajdzie je i ustawi na odpowiednich miejscach. Z tym, że musiała to zrobić z opaską na oczach.

Dzień mijał powoli – po długiej nieobecności, skryte na czas sztormu za chmurami, słońce zdawało się być rozleniwione. Niemrawo wtaczało się na poziom zenitu, by następnie równie powoli zacząć zsuwać się w stronę morza. Minuty i godziny wlokły się jedna za drugą, a całą Meduzę ogarnął jakiś rodzaj sennego otępienia.

Czary, czy zwykłe zmęczenie?

Załoga nieco ożywiła się, gdy majtek odbywający wachtę na bocianim gnieździe zaczął wrzeszczeć na cały głos o lądzie na horyzoncie. Nikogo to nie zdziwiło, zostali przecież uprzedzeni, że zbliżają się do Caich'mhuir, wszyscy jednak na moment wyrwali się z marazmu, ze strachem oglądając na najbliższych towarzyszy. Widmo groźby nabrało realności wraz z powiększającą się na horyzoncie ciemną plamą lądu.

Po kolejnych kilku godzinach rejsu Caich'mhuir stała się na tyle duża, że stojąc na pokładzie mogli już odróżnić nabrzeże i rozpościerający się tuż za nim dziwaczny las. Z kajut wyszli wszyscy, którzy do tej pory nie pełnili wachty na pokładzie. Patrzyli ponuro, jak statek wpływa w końcu do niewielkiej zatoczki – głębokiej, bez mielizny, jakby stworzonej do rzucenia kotwicy.

- Zwinąć żagle! - zakomenderował kapitan, który od paru godzin stał przy relingu na pokładzie dziobowym, obserwując uważnie mimowolny cel rejsu. Obok niego stał, drżąc z przerażenia, brodaty kupiec, którego towar leżał w ładowni.

Marynarze czym prędzej uporali się z poleceniem, a w ich ruchach nie znać było niedawnego otępienia. Przeciwnie, zdawali się być pobudzeni, a może po prostu nerwowi...

- Na wyspie, jak dobrze wiecie, musimy spędzić jedną noc i jeden dzień. Od zachodu do zachodu słońca... – oznajmił kapitan zebranej na pokładzie załodze. Zerknął przez ramię na pomarańczowe słońce, powoli opadające do morza. - Macie jeszcze godzinę. Potem opuścimy szalupy i zejdziemy na ląd – zakończył, odwracając się z powrotem ku marynarzom. Ci, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić, porozsiadali się na pokładzie.

Nie wszyscy. Scathach dostrzegła, że Yvrin wraz z kupcem i kapitanem kieruje się przez pokład na rufę, do kajuty kapitańskiej. Starając się wyglądać naturalnie, również podążyła w tamtą stronę, udając, że chce zejść pod pokład. Minęła jednak klapę i prowadzącą w dół drabinę, a zamiast tego przemknęła się na wąski korytarzyk, z którego można było wejść do kajuty kapitana, pierwszego oficera i ich gościa.

Środkowe drzwi były uchylone. Scathach podeszła do nich cicho.

- … być pan pewny, że wyruszymy, kiedy tylko będzie to możliwe – mówił kapitan.

- W dupie mam pańskie „wyruszymy”! Powiedział pan, że towar będzie bezpieczny... Dał mi pan gwarancję! - Chrapliwy, niski głos należał do kupca. Mężczyzna był wściekły... I przerażony.

- I dotrzymam słowa, panie Gavers. Towar będzie bezpieczny.

- A ja? Co ze mną?

- Pan również, o ile nie postanowi pan pójść w głąb wyspy. – Tym razem rozległ się donośny, lekko kpiący głos Yvrina.

- A co jeśli to zrobię? Sam pan mówił, że jeden zawsze idzie! Że zawsze jeden się zgłasza, zawsze! Co, jeśli padnie na mnie?! - Wściekłość znikła, ale przerażenie tym wyraźniej pobrzmiewało w głosie brodacza.

- Proszę posłuchać... Idą ci, którzy nie mają nic do stracenia. Czasami chcą się poświęcić, czasami stawić czoło własnemu strachowi. Nieliczni głupcy idą z ciekawości. Krążą plotki, że Wiedźma potrafi czytać w ludzkiej duszy i odkryć przed człowiekiem to, czego sam o sobie nie wie. Dotrzeć do wspomnień, które myślał, że wymazał lub nigdy ich nie miał... Dać odpowiedzi na pytania. Więc ci najbardziej zdesperowani idą dlatego, że chcą się z nią spotkać. Nie wiemy, co dokładnie tam widzą, ale oni nie giną bez wieści, panie Gavers. Zawsze wracają.

- Szaleni. Obłąkani – kończy za niego kupiec.

- Owszem, ale nie za sprawą magii. Czarodzieje bardzo chętnie badają takich ludzi. – Scathach dałaby sobie uciąć lewą rękę, że Yvrin właśnie uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Ale niczego nie odkryli. Ci ludzie wpadają w szaleństwo z własnej winy, o ile można w ogóle mówić o czymś takim. Być może ze strachu, być może dlatego, że spotkali Wiedźmę i dowiedzieli się czegoś, co... Cóż, w każdym razie wracają. I nikt nie idzie wbrew swojej woli.

- A co... Co jeśli nikt nie pójdzie? Albo jeśli wszyscy po prostu zostaną na statku...?

Milczenie.

- Lepiej, żeby nigdy się pan tego nie dowiedział, panie Gavers – odpowiedział w końcu głos kapitana.

Wystarczy. Scathach z trudem odwróciła się od drzwi i wymknęła z powrotem na pokład. Głowa aż huczała jej od zdobytych informacji.

Przynajmniej wiedziała już, co ukrywał przed nimi Yvrin.

Krążą plotki, że Wiedźma potrafi czytać w ludzkiej duszy i odkryć przed człowiekiem to, czego sam o sobie nie wie...

Czy to możliwe, że nie chciał tego powiedzieć ze względu na nią? Wysłuchał jej opowieści, wiedział, że potrzebuje odpowiedzi, że zrobiłaby wszystko, byle móc wreszcie uwolnić się od Dharna...

Cóż. Pewnie nie chciał, by wyglądało to jak namawianie ją do poświęcenia się za resztę.

Niepotrzebnie.

Nie zamierzała się poświęcać.




Las na wyspie był... dziwny. Drzewa miały niebotycznie wysokie pnie, równe wzrostowi kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu mężczyzn. Ich ogromne liście, zachodzące na siebie i przesłaniające niemal całe światło słońca, błyszczały jak świeżo nawoskowane skórzane buty. Gdzieniegdzie po pniach pięły się natomiast rośliny o długich, zielonych łodygach, przewieszając się na gałęziach w poszukiwaniu plam światła.

W niczym nie przypominało to lasów, do których była przyzwyczajona w Amorionie.

Ostatnie szalupy ze statku właśnie przybijały do brzegu. Większość marynarzy podobnie jak wojowniczka nieufnie wpatrywała się w ścianę drzew rozpościerającą się kilkadziesiąt kroków od nich. Obszar między lasem a morzem wypełniony był drobnym, niemal białym piaskiem, w którym aż chciało zanurzyć się dłonie i przesypać go między palcami... Wielu załogantów to robiło, jak zaczarowani wpatrywali się wtedy w swoje dłonie i uciekające z nich ziarenka.

- Rozpalić ogniska i wyznaczyć nocne wachty. Niech nikt nie waży się wchodzić do lasu, poszukajcie drewna na brzegu... - Kapitan mówił, ale tylko do części marynarzy docierały jego rozkazy. Reszta w niemym odrętwieniu patrzyła to na zachodzące słońce, to na dziwny las.

W końcu jednak otrząsnęli się i również zabrali do pracy. Wkrótce prowizoryczne obozowisko było gotowe, a załoga zebrała się, by po raz ostatni przed zapadnięciem nocy wysłuchać kapitana.

- Nie ma potrzeby, bym mówił wam, co czeka was na tej wyspie. Doskonale to wiecie. Skłamałbym jednak, gdybym obiecał, że wszystko będzie dobrze. - Urwał na chwilę, zastanawiając się nad doborem słów. - Od nikogo nie będziemy wymagać poświęcenia. Pamiętajcie, pozostanie na brzegu nie jest tchórzostwem. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się pójść wgłąb wyspy... - Nie skończył. Wszyscy wiedzieli, że to, co chciał powiedzieć, w niczym nie pomoże potencjalnemu śmiałkowi, a już na pewno nie podniesie go na duchu.

- Kapitanie!

Przez tłum marynarzy przebiegł szmer szeptów, kiedy wszyscy pytali sąsiadów, kto zabrał głos. Sam kapitan również wypatrywał osoby, która się odezwała.

- Kapitanie! - zawołała ponownie Scathach, przeciskając się na przód tłumu. - Ja pójdę!

Kiedy wreszcie ją dostrzegł, na jego twarz wpłynął wyraz bezbrzeżnego zdumienia.

- Ty jesteś...?

- Mira Tannes, sir. Z eskorty.

Kapitan milczał przez dłuższą chwilę. Scathach wiedziała, o czym myśli. Ona, dziewczyna z eskorty, która pływa z nimi od niespełna miesiąca, zgłasza się na ochotnika, by pójść jako wymagana ofiara dla Wiedźmy? Ona, ta niepozorna brunetka o pospolitej twarzy, niewyróżniająca się niczym szczególnym, chce poświęcić się za załogę, której prawie nie zna?

- Tannes, nie rób tego...

Obróciła się przez ramię. Yvrin. Stał w pierwszym rzędzie, obok sztabu oficerskiego. - Nie musisz tego robić – powtórzył, napotkawszy jej wzrok.

- Wiem, że nie muszę – odparła spokojnie, po czym zwróciła się z powrotem do kapitana. - I wiem, co mi grozi, sir. Proszę nie myśleć, że robię to, bo nie znam... ryzyka.

Kapitan skinął głową.

- Cóż, nie mogę cię powstrzymywać. Żałuję, że nie mogę ofiarować ci nic poza dozgonną wdzięcznością.

- Tak jest, sir.

- Nie!

Znowu Yvrin? Nie, ten głos był inny... Młodszy. Scathach obróciła się, doprawdy nie rozumiejąc, czemu ktokolwiek miałby próbować odwieść ją od tej decyzji.

- Kapitanie, ja pójdę! Proszę mi pozwolić! Ja pójdę!
- Fyers? - Kapitan, o ile to możliwe, spojrzał na krzyczącego marynarza z jeszcze większym zdezorientowaniem. Scathach również, rozpoznała bowiem majtka, któremu przekazała podczas sztormu rozkaz opuszczenia bocianiego gniazda. Podobnie jak ona, przecisnął się teraz przez tłum i wyszedł na środek, stając obok niej przed kapitanem.

- Proszę, kapitanie... Pójdę zamiast niej... Ja... - Jąkał się marynarz. Scathach dopiero teraz przyjrzała się dokładnie jego twarzy. Musiał być młodszy od niej.

- Nawet nie próbuj – syknęła do niego gniewnie. Musiała iść do Wiedźmy. Dlaczego, na wszystkich bogów Amorionu, nagle wszyscy sprzysięgli się, by było inaczej?

- Uratowałaś mi życie. Teraz kolej na mnie – odezwał się cicho Fyers, patrząc na nią spod opadającej mu na oczy nierównej grzywki.

- Chcesz się odwdzięczyć? To przeżyj i wykorzystaj jakoś to życie, które rzekomo ci ocaliłam, zamiast marnować je w tak durny sposób – wyszeptała, zirytowana. - Kapitanie... - zwróciła się do dowódcy z krótkim skinieniem głowy. Ten odwzajemnił gest, dając znak, że rozumie.

- Wracaj na miejsce, Fyers – rozkazał cicho majtkowi. - Pani Tannes podjęła już decyzję.


<<  #21                                                                                                                 #23 >>
Share:

1 komentarz:

Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!