Z dzwonnicy świątyni bogini Anariel był wspaniały widok na miasto.
Scathach siedziała w otwartym pomieszczeniu na jej szczycie, oparta wygodnie o jeden z filarów, z nogą zwieszoną swobodnie na zewnątrz.
Szarość nieba powoli zmieniała się w róż, resztki granatu umykały w popłochu przed nadchodzącym świtem. Znikały gwiazdy.
Wojowniczka z nieobecnym wyrazem twarzy wpatrywała się w panoramę Arrakin. W normalnych okolicznościach pewnie chłonęłaby widok miasta o poranku, ale teraz...
Teraz to nie miało znaczenia.
Przed oczami miała jego twarz, uśmiechniętą i spokojną, jego szare oczy, które tak lubiła oglądać w ich naturalnym kolorze. Nie mogła pozbyć się tego wspomnienia, choć myślała, że już dawno zostawiła je za sobą.
Loki.
Brzmienie tego imienia, choćby tylko w jej własnych myślach, przyprawiało ją o nieznośny ból w sercu.
Nie powinnaś tego czuć, powtarzała sobie. I choć była pewna, że burza w jej duszy, którą wywołało niespodziewane spotkanie z czarodziejem, wkrótce na powrót zamieni się w pustkę, nie mogła wybaczyć sobie słabości.
Słońce leniwie podniosło się zza horyzontu, oświetlając twarz wojowniczki, zupełnie pozbawioną wyrazu. Nie licząc zielonych oczu, w których upust znajdowały wszystkie targające nią emocje.
Nigdy więcej.
Wziąwszy głęboki oddech, Scathach wstała. Omijając filar, przeszła po niskim murku okalającym górną część dzwonnicy na jej zachodnią ścianę, w tej chwili ocienioną. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła pochyły dach kryjący główną salę świątyni. Skoczyła, miękko lądując na jego szczycie. Potem odwróciła się tyłem do słońca i naciągnęła na głowę kaptur.
Skakanie z dachu na dach wymagało skupienia, więc skutecznie odciągało jej uwagę od niechcianych myśli. Przez dłuższy czas niepostrzeżenie przemykała się przez miasto. Kiedy jej stopy wreszcie dotknęły bruku ulicy, umysł miała czysty, a oczy spokojne. Gdyby ktoś w nie spojrzał, ujrzałby w niej tylko bezlitosną wojowniczkę, którą bywała przez większość czasu.
Z twarzą ukrytą pod kapturem, wyszła na plac. Był niemal pusty, a przy stojących po wschodniej stronie budynkach wciąż panował mrok. Długie cienie sięgały jednej czwartej długości rynku, kusząc możliwością ukrycia się. Wojowniczka rozejrzała się, lustrując przechodniów. Stare nawyki dawały o sobie znać.
Kiedy prześlizgiwała się wzrokiem po kolejnych osobach, jej uwagę przykuł mężczyzna stojący przy ścianie ogłoszeń. Rozlepiał na niej jakieś kartki, na pozór zwyczajne obwieszczenia, a jednak...
Tknięta przeczuciem, Scathach podeszła bliżej, by przyjrzeć się ogłoszeniom. Natychmiast podziękowała sobie w duchu za to, że założyła głęboki kaptur.
Z listów gończych spoglądała na nią jej własna twarz.
Udając, że zainteresowała się groźnym przestępcą grasującym po okolicy, podeszła pod samą tablicę, by dokładnie przeczytać treść listu. Dowiedziała się, że jest "bezlitosnym oprawcą", który morduje "praworządnych obywateli Arrakin". Dodawali, że jest znana jako Cień.
Pięknie.
Przeczytawszy nazwisko "ofiary napaści" i krótki jej opis, zadrżała. To był bandyta, którego zabiła poprzedniego wieczora, po niefortunnym spotkaniu z Lokim. Ten, który chciał ją zgwałcić i obrabować, jak wcześniej, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wiele innych dziewcząt.
Praworządny obywatel?
Dobre sobie...
Doczytawszy, że zamordowany łożył wysokie kwoty na wspomaganie miejskiej Straży, nie wytrzymała i splunęła z obrzydzeniem na ziemię. Człowiek rozklejający listy obrócił się i spojrzał na nią dziwnie. Prawdopodobnie pomyślał, że zareagowała z pogardą na okrucieństwo poszukiwanej, bo chwilę potem wrócił do swojej pracy. Scathach zacisnęła z wściekłości pięści, obróciła się na pięcie i szybkim krokiem opuściła rynek.
Do gospody, w której się zatrzymała, weszła tylnym wejściem, wcześniej przez dobre pół godziny klucząc w pobliżu, by upewnić się, że nikt za nią nie idzie. Kiedy ostrożnie wyjrzała przez wychodzące na ulicę okienko swojego pokoju, utwierdziła się w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję. Pod lokalem manifestowało kilkoro mieszczan, żądając od karczmarza wydania morderczyni w ręce sprawiedliwości. Wnioskując z pojednawczych gestów właściciela domyśliła się, że próbował przekonać ich, iż nie ma jej w środku.
Czasu było niewiele.
Szybko zgarnęła swoje rzeczy, jak zwykle spakowane na wypadek potrzeby szybkiego wyjazdu. Resztę swojej broni, której do tej pory nie miała ze sobą, przypięła w odpowiednie miejsca pod płaszczem i koszulą. Natychmiast wymknęła się z pokoju. Przechodząc obok mieszkania właściciela, zatrzymała się. Wyciągnęła sakiewkę i pod drzwi wsunęła kilka naprędce wydobytych złotych monet.
Potem wyślizgnęła się wyjściem prowadzącym z kuchni na niewielki dziedziniec z tyłu, służący głównie do składowania odpadków. Śmierdziało niemiłosiernie, toteż czym prędzej pobiegła na drugi koniec i wspięła się na okalający go mur. Obejrzała się przez ramię, po czym wskoczyła na pierwszy dach.
Na miejsce dotarła z pewną obawą. Czy to na pewno tutaj, czy może pamięć, przytarta upływającymi latami, tylko ją zwodziła?
Obawy zniknęły, kiedy tylko zobaczyła znajomą bramę i to, co za nią: ogród z oczkiem wodnym i wykładaną marmurem ścieżkę prowadzącą do piętrowej willi. Bez wahania pchnęła skrzydło bramy, jak zwykle otwartej, i ruszyła dróżką. Od głównej trasy co pewien czas odłączały się węższe chodniki, tylko jednak po to, by utworzyć artystyczne zawijasy w kształcie ślimaków i urwać się, bez wyraźnej przyczyny.
Kiedy tylko zapukała do drzwi, wiedziona przyzwyczajeniem odsunęła się nieco w bok. Jeśli ktoś chciałby ją zaatakować, musiałby najpierw wychylić się zza framugi i rozejrzeć, co dawało jej niekwestionowaną przewagę.
Nie spodziewała się ataku zza tych konkretnie drzwi, ale jednak...
Z głębi domu usłyszała niezbyt pospieszne kroki kogoś, kto wcale nie ma ochoty otwierać. Nastąpiła chwila krzątaniny w pomieszczeniu bezpośrednio obok, po czym drzwi uchyliły się.
Stojący w nich mężczyzna ubrany był w rozpiętą oliwkową szatę, niedbale narzuconą na ramiona, i całkiem zwyczajne, nierzucające się w oczy spodnie. Był boso. Nieskazitelność jasnej skóry jego odsłoniętego brzucha w trzech miejscach zakłócana była przez paskudne blizny, co burzyło pozór idealnego wyglądu. Na ramiona opadały mu proste blond włosy, a pięknej urody twarz wykrzywiał grymas znudzenia i niezadowolenia. Niezwykłe, ciemnożółte oczy wpatrywały się natomiast w przybyłą, choć niezbyt uważnie.
- Tak...? - odezwał się nieco sennie elf, którym w istocie był mężczyzna. Chwilę potem nieco się ożywił. Scathach wciąż miała ukrytą twarz, a płaszcz skutecznie maskował jej kobiecą sylwetkę, toteż zapewne trudno było odgadnąć kim jest.
Nie chciała ściągać kaptura, nie na zewnątrz. Na wszelki wypadek rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, lub kogoś, co zachowywałoby się podejrzanie... Nic. Przesunęła się więc na wprost drzwi.
- Witaj, Lerlecie - odezwała się cicho, licząc po trochu na to, że elf rozpozna jej głos. Z drugiej strony, nie miała nawet pewności, czy w ogóle ją pamięta. Minęło sporo czasu.
- Kim jesteś...? - spytał. Był bardzo spokojny, choć odniosła wrażenie, że nieco się... spiął? Z drugiej strony, pewnie nie co dzień nieznajoma zakapturzona kobieta odwiedza go z samego ranka.
- Spokojnie, Lerlecie. To ja, Scathach - uniosła dłonie w pojednawczym geście, nie chcąc, by doszło do nieporozumienia. Elf nie mógł tego widzieć, ale wstrzymała oddech. Pamięta ją? Jak zareaguje?
Na jego twarzy dostrzegła coś jak błysk zrozumienia, ale mogło jej się przywidzieć.
- O ile dobrze pamiętam, nie jesteś wampirem... Czemu więc kryjesz swoje oblicze? - zażartował, ale jej jakoś nie było do śmiechu.
- Nie pamiętasz mnie - stwierdziła, nie zapytała, mierząc go wzrokiem spod kaptura. W zasadzie trochę się tego spodziewała, więc nie czuła urazy, a wręcz lekkie rozbawienie. Jednocześnie jednak zdała sobie sprawę, że jej szanse na uzyskanie pomocy znacznie maleją. Serce nieco mocniej zabiło jej pod koszulą, ale ruchy miała spokojne. - Lepiej, by nikt mnie tu nie widział... - odpowiedziała po chwili na pytanie elfa. - Wpuścisz mnie do środka? - dodała, wykonując oszczędny ruch głową w stronę wnętrza willi.
Lerlet zlustrował ją wzrokiem, po czym spojrzał przez ramię do środka.
- Jasne - odparł po chwili. - Tylko za progiem od razu się ujawnisz i... Lepiej nie hałasuj - dorzucił, po czym cofnął się, by ją wpuścić. Widziała, że jej nie ufa, jeszcze nie. Umiała to poznać. Był gotowy do obrony, gdyby tylko się okazało że ma wrogie zamiary. To dobrze, pomyślała. Nie jest naiwny ani lekkomyślny.
Nigdy nie był.
Nie uznając za konieczne odpowiadać, przekroczyła próg. Zgodnie z życzeniem gospodarza, natychmiast uniosła dłonie, by ściągnąć kaptur. Zawahała się na moment. Kiedy to zrobi, nie będzie już odwrotu. Jeśli się pomyli...
Ostatecznie zdjęła jednak kaptur, odsłaniając ognistorude włosy i twarz o bardzo jasnej cerze. Spoglądały z niej na elfa oczy w kolorze intensywnej zieleni.
- A czy imię Loki coś ci mówi? - spytała, mimo, że zaschło jej w ustach. Zmusiła się nawet do lekkiego uśmiechu. Teraz liczyło się tylko to, by Lerlet przypomniał sobie, że ją zna.
- Loki... - szepnął, jakby do siebie, elf, przejeżdżając dłonią po podbródku. - Istotnie, coś mi się kojarzy, ale... Hmmm... Czemu o niego pytasz?
- Pomyślałam, że to odświeży ci pamięć - odparła spokojnie, uważnie rozglądając się po pomieszczeniu, w którym się znalazła.
Był to pokój dzienny, by nie powiedzieć reprezentacyjny. Duże wnętrze, utrzymane w jasnej tonacji z dominacją bieli, było urządzone dość wystawnie i gustownie, ale bez nachalnego przepychu, z charakterystycznymi dla elfów smakiem i nienaganną estetyką. Duże szklane drzwi, umieszczone w wykonanej z tego samego materiału ścianie, zapewniały należyte oświetlenie i widok na ogród, do którego prowadziły. W nierzucającym się zbytnio w oczy, ale dobrze dobranym miejscu sufit podpierała nawet filigranowa marmurowa kolumienka, na środku zaś stał duży elegancki stół, otoczony ośmioma krzesłami.
Pamiętała każdy szczegół.
- Tyle lat... - szepnęła do siebie, nie do końca nawet zdając sobie z tego sprawę. Lerlet najwyraźniej to dosłyszał, bo spojrzał na nią zdumiony.
- O czym ty mówisz...?
- Sądziłam, że elfy mają znacznie lepszą pamięć - stwierdziła obojętnie, charakterystycznym dla siebie głosem zupełnie wypranym z emocji, dość skutecznie maskując przy tym swoje zdenerwowanie.
Lerlet podszedł tymczasem do sporej szafki, w której, jak pamiętała Scathach, trzymał alkohol. Uchylił jej drzwiczki i wyciągnął butelkę wypełnioną bladożółtym trunkiem. Odkręcił ją, przelał nieco zawartości do kieliszka i wypił, siadając przy stole.
- Powiedz więc, czego chcesz, bo czasem moja pamięć najwyraźniej szwankuje... - Posłał jej niezbyt przychylne, by nie rzec chłodne, spojrzenie.
Scathach zastanowiła się. Było oczywiste, że jeśli teraz powie, o co chodzi, Lerlet odprawi ją z niczym. Nie, najpierw musi naprawdę przypomnieć mu, kim jest... I co jej zawdzięcza. Nawet, jeśli nie była to pomoc bezinteresowna.
Zaśmiała się na to wspomnienie, lecz bez cienia rozbawienia w głosie.
- Zlecenie trzy lata temu, Velun - odezwała się w końcu. - Niejaki... - zawiesiła głos, udając, że sobie przypomina. Tak jakby nie zapamiętywała sumiennie każdego swojego zlecenia. - ...Werdon, jeśli dobrze pamiętam. I pomyśleć, że zapewniałeś mnie wtedy o swojej wdzięczności za pomoc w rozwiązaniu problemu... - uniosła kącik ust w półuśmiechu, dla odmiany całkowicie naturalnym. Nie mogła się powstrzymać.
- Czyli przyszłaś tu, bo...? - Po elfie wyraźnie widać było brak zainteresowania. Widocznie nie miał zbytniej ochoty z nią rozmawiać. No cóż. Chwilę jeszcze będzie musiał, bo Scathach nie zamierzała się poddawać.
- Powiem wprost, Velun. Potrzebuję pomocy - powiedziała, a jej twarz spoważniała, jak zwykle, gdy przychodziło rozmawiać o "interesach". - Muszę zostać w mieście, ale... Niezauważona - wyjaśniła zwięźle, jak zwykle nie wdając się w szczegóły. Im mniej wiedzą inni, tym lepiej. Dla nich i dla niej.
Lerlet wyglądał na rozbawionego prośbą. Zaklaskał cynicznie, zmuszając żołądek wojowniczki do wykonania skomplikowanego salta. Panowała jednak nad sobą, jak to zawodowcy mają w zwyczaju.
- Hmmm... A więc potrzebujesz mojej pomocy... Pysznie. Ale... Co miałbym dostać za pomoc tobie? Jak widzisz, dorobiłem się ładnego domu i mogę pić ile tylko zechcę... - uśmiechnął się do niej. W tym uśmiechu Scathach zobaczyła coś na kształt sympatii, jakby wreszcie coś sobie przypomniał. Chociaż może tylko jej się wydawało.
- Dostaniesz dług wdzięczności. I sam zdecydujesz, kiedy i jak będę musiała go spłacić - odparła natychmiast, bez choćby odrobiny kpiny w głosie. Zmierzyła elfa wzrokiem. To był właściwie kluczowy moment. Jeśli rzeczywiście ją pamięta, doceni wartość propozycji. Wojowniczka nieczęsto takie składała i nie byle komu, wychodząc z założenia, że podobne długi to niebotyczne obciążenie na przyszłość i spore ryzyko. Jeśli jednak już coś takiego proponowała, zawsze dotrzymywała słowa. Zawsze.
- Hmmm... A jaką mam pewność, że po prostu, ot tak, nie znikniesz? - Elf spojrzał na nią dość podejrzliwie. Scathach podejrzewała jednak, że tylko się targuje. Wyglądał trochę jak kupiec na targu niewolników, usiłujący zbić cenę człowieka, po którym na pierwszy rzut oka widać, że będzie cennym nabytkiem.
- Żadnej, oczywiście. Ale powinieneś znać mnie na tyle dobrze by wiedzieć, że tak się nie stanie - mimo jej woli w głosie zadźwięczała stal. Odruchowo napięła też odrobinę mięśnie prawej ręki, składając ją niemalże do ciosu. Nie zamierzała, rzecz jasna, atakować Lerleta, ale wyuczone przez lata nawyki robiły swoje. Czasami zbytnio unosiła się honorem, zwłaszcza gdy ktoś, umyślnie lub nie, podważał jej słowo.
Miała cichą nadzieję, że niczego nie zauważył.
Elf tymczasem nalał sobie kolejną kolejkę brandy i wypił na raz, po czym odstawił butelkę do barku.
-Cóż... Dobrze - powiedział, zamykając szafkę. - Załóżmy, że ci pomogę. Jednak... - Odwrócił się z powrotem w jej stronę. - ...Chcę wiedzieć, czemu tak ci zależy na tym, by chować się akurat u mnie.
- Wcale mi nie zależy - odparła z rozbrajającą szczerością, nie widząc celu w okłamywaniu kogoś, kto bądź co bądź ofiarował jej swoją pomoc. - Po prostu jesteś aktualnie jedyną osobą w tym mieście, której mogę względnie zaufać. Ostatecznie... Raczej nie połaszczysz się na te nędzne dziesięć tysięcy sztuk złota, które nasza wspaniałomyślna Straż oferuje za moją głowę - ostatnie zdanie aż ociekało niepowstrzymywanym sarkazmem. Prychnęła z pogardą, wciąż nie mogąc pozbyć się uczucia obrzydzenia wobec służb porządkowych, tak chętnie przedkładających łapówki nad bezpieczeństwo obywateli.
- Hmmm... Cóż... - Lerlet obrócił się gwałtownie, wypychając ręce przed siebie. Wojowniczka zupełnie odruchowo przyjęła postawę obronną. W jej dłoni śmignął pokryty runami sztylet, który w znacznej mierze (choć niezupełnie, bo elf ją zaskoczył) osłabił działanie zaklęcia. Podświadomie spodziewała się chyba strumienia ognia. Jej włosy rozwiała jedynie delikatna bryza.
Lerlet zachichotał, wojowniczka zaś przeklęła cicho i przewróciła oczami z niejaką irytacją. Mimo to odwzajemniła się uśmiechem.
- To naprawdę duża suma - odezwał się elf. - Widzę, że raczej byś się nie narażała, by jakoś się tutaj migać, więc... Dobrze. Pomogę ci, Scath. Tak jak ty kiedyś mnie.
- Dziękuję, Lerlecie - odparła, poważniejąc nieco, choć wciąż z lekkim uśmiechem, chowając sztylet na miejsce.
Scathach siedziała w otwartym pomieszczeniu na jej szczycie, oparta wygodnie o jeden z filarów, z nogą zwieszoną swobodnie na zewnątrz.
Szarość nieba powoli zmieniała się w róż, resztki granatu umykały w popłochu przed nadchodzącym świtem. Znikały gwiazdy.
Wojowniczka z nieobecnym wyrazem twarzy wpatrywała się w panoramę Arrakin. W normalnych okolicznościach pewnie chłonęłaby widok miasta o poranku, ale teraz...
Teraz to nie miało znaczenia.
Przed oczami miała jego twarz, uśmiechniętą i spokojną, jego szare oczy, które tak lubiła oglądać w ich naturalnym kolorze. Nie mogła pozbyć się tego wspomnienia, choć myślała, że już dawno zostawiła je za sobą.
Loki.
Brzmienie tego imienia, choćby tylko w jej własnych myślach, przyprawiało ją o nieznośny ból w sercu.
Nie powinnaś tego czuć, powtarzała sobie. I choć była pewna, że burza w jej duszy, którą wywołało niespodziewane spotkanie z czarodziejem, wkrótce na powrót zamieni się w pustkę, nie mogła wybaczyć sobie słabości.
Słońce leniwie podniosło się zza horyzontu, oświetlając twarz wojowniczki, zupełnie pozbawioną wyrazu. Nie licząc zielonych oczu, w których upust znajdowały wszystkie targające nią emocje.
Nigdy więcej.
Wziąwszy głęboki oddech, Scathach wstała. Omijając filar, przeszła po niskim murku okalającym górną część dzwonnicy na jej zachodnią ścianę, w tej chwili ocienioną. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła pochyły dach kryjący główną salę świątyni. Skoczyła, miękko lądując na jego szczycie. Potem odwróciła się tyłem do słońca i naciągnęła na głowę kaptur.
Skakanie z dachu na dach wymagało skupienia, więc skutecznie odciągało jej uwagę od niechcianych myśli. Przez dłuższy czas niepostrzeżenie przemykała się przez miasto. Kiedy jej stopy wreszcie dotknęły bruku ulicy, umysł miała czysty, a oczy spokojne. Gdyby ktoś w nie spojrzał, ujrzałby w niej tylko bezlitosną wojowniczkę, którą bywała przez większość czasu.
Z twarzą ukrytą pod kapturem, wyszła na plac. Był niemal pusty, a przy stojących po wschodniej stronie budynkach wciąż panował mrok. Długie cienie sięgały jednej czwartej długości rynku, kusząc możliwością ukrycia się. Wojowniczka rozejrzała się, lustrując przechodniów. Stare nawyki dawały o sobie znać.
Kiedy prześlizgiwała się wzrokiem po kolejnych osobach, jej uwagę przykuł mężczyzna stojący przy ścianie ogłoszeń. Rozlepiał na niej jakieś kartki, na pozór zwyczajne obwieszczenia, a jednak...
Tknięta przeczuciem, Scathach podeszła bliżej, by przyjrzeć się ogłoszeniom. Natychmiast podziękowała sobie w duchu za to, że założyła głęboki kaptur.
Z listów gończych spoglądała na nią jej własna twarz.
Udając, że zainteresowała się groźnym przestępcą grasującym po okolicy, podeszła pod samą tablicę, by dokładnie przeczytać treść listu. Dowiedziała się, że jest "bezlitosnym oprawcą", który morduje "praworządnych obywateli Arrakin". Dodawali, że jest znana jako Cień.
Pięknie.
Przeczytawszy nazwisko "ofiary napaści" i krótki jej opis, zadrżała. To był bandyta, którego zabiła poprzedniego wieczora, po niefortunnym spotkaniu z Lokim. Ten, który chciał ją zgwałcić i obrabować, jak wcześniej, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wiele innych dziewcząt.
Praworządny obywatel?
Dobre sobie...
Doczytawszy, że zamordowany łożył wysokie kwoty na wspomaganie miejskiej Straży, nie wytrzymała i splunęła z obrzydzeniem na ziemię. Człowiek rozklejający listy obrócił się i spojrzał na nią dziwnie. Prawdopodobnie pomyślał, że zareagowała z pogardą na okrucieństwo poszukiwanej, bo chwilę potem wrócił do swojej pracy. Scathach zacisnęła z wściekłości pięści, obróciła się na pięcie i szybkim krokiem opuściła rynek.
Do gospody, w której się zatrzymała, weszła tylnym wejściem, wcześniej przez dobre pół godziny klucząc w pobliżu, by upewnić się, że nikt za nią nie idzie. Kiedy ostrożnie wyjrzała przez wychodzące na ulicę okienko swojego pokoju, utwierdziła się w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję. Pod lokalem manifestowało kilkoro mieszczan, żądając od karczmarza wydania morderczyni w ręce sprawiedliwości. Wnioskując z pojednawczych gestów właściciela domyśliła się, że próbował przekonać ich, iż nie ma jej w środku.
Czasu było niewiele.
Szybko zgarnęła swoje rzeczy, jak zwykle spakowane na wypadek potrzeby szybkiego wyjazdu. Resztę swojej broni, której do tej pory nie miała ze sobą, przypięła w odpowiednie miejsca pod płaszczem i koszulą. Natychmiast wymknęła się z pokoju. Przechodząc obok mieszkania właściciela, zatrzymała się. Wyciągnęła sakiewkę i pod drzwi wsunęła kilka naprędce wydobytych złotych monet.
Potem wyślizgnęła się wyjściem prowadzącym z kuchni na niewielki dziedziniec z tyłu, służący głównie do składowania odpadków. Śmierdziało niemiłosiernie, toteż czym prędzej pobiegła na drugi koniec i wspięła się na okalający go mur. Obejrzała się przez ramię, po czym wskoczyła na pierwszy dach.
Na miejsce dotarła z pewną obawą. Czy to na pewno tutaj, czy może pamięć, przytarta upływającymi latami, tylko ją zwodziła?
Obawy zniknęły, kiedy tylko zobaczyła znajomą bramę i to, co za nią: ogród z oczkiem wodnym i wykładaną marmurem ścieżkę prowadzącą do piętrowej willi. Bez wahania pchnęła skrzydło bramy, jak zwykle otwartej, i ruszyła dróżką. Od głównej trasy co pewien czas odłączały się węższe chodniki, tylko jednak po to, by utworzyć artystyczne zawijasy w kształcie ślimaków i urwać się, bez wyraźnej przyczyny.
Kiedy tylko zapukała do drzwi, wiedziona przyzwyczajeniem odsunęła się nieco w bok. Jeśli ktoś chciałby ją zaatakować, musiałby najpierw wychylić się zza framugi i rozejrzeć, co dawało jej niekwestionowaną przewagę.
Nie spodziewała się ataku zza tych konkretnie drzwi, ale jednak...
Z głębi domu usłyszała niezbyt pospieszne kroki kogoś, kto wcale nie ma ochoty otwierać. Nastąpiła chwila krzątaniny w pomieszczeniu bezpośrednio obok, po czym drzwi uchyliły się.
Stojący w nich mężczyzna ubrany był w rozpiętą oliwkową szatę, niedbale narzuconą na ramiona, i całkiem zwyczajne, nierzucające się w oczy spodnie. Był boso. Nieskazitelność jasnej skóry jego odsłoniętego brzucha w trzech miejscach zakłócana była przez paskudne blizny, co burzyło pozór idealnego wyglądu. Na ramiona opadały mu proste blond włosy, a pięknej urody twarz wykrzywiał grymas znudzenia i niezadowolenia. Niezwykłe, ciemnożółte oczy wpatrywały się natomiast w przybyłą, choć niezbyt uważnie.
- Tak...? - odezwał się nieco sennie elf, którym w istocie był mężczyzna. Chwilę potem nieco się ożywił. Scathach wciąż miała ukrytą twarz, a płaszcz skutecznie maskował jej kobiecą sylwetkę, toteż zapewne trudno było odgadnąć kim jest.
Nie chciała ściągać kaptura, nie na zewnątrz. Na wszelki wypadek rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, lub kogoś, co zachowywałoby się podejrzanie... Nic. Przesunęła się więc na wprost drzwi.
- Witaj, Lerlecie - odezwała się cicho, licząc po trochu na to, że elf rozpozna jej głos. Z drugiej strony, nie miała nawet pewności, czy w ogóle ją pamięta. Minęło sporo czasu.
- Kim jesteś...? - spytał. Był bardzo spokojny, choć odniosła wrażenie, że nieco się... spiął? Z drugiej strony, pewnie nie co dzień nieznajoma zakapturzona kobieta odwiedza go z samego ranka.
- Spokojnie, Lerlecie. To ja, Scathach - uniosła dłonie w pojednawczym geście, nie chcąc, by doszło do nieporozumienia. Elf nie mógł tego widzieć, ale wstrzymała oddech. Pamięta ją? Jak zareaguje?
Na jego twarzy dostrzegła coś jak błysk zrozumienia, ale mogło jej się przywidzieć.
- O ile dobrze pamiętam, nie jesteś wampirem... Czemu więc kryjesz swoje oblicze? - zażartował, ale jej jakoś nie było do śmiechu.
- Nie pamiętasz mnie - stwierdziła, nie zapytała, mierząc go wzrokiem spod kaptura. W zasadzie trochę się tego spodziewała, więc nie czuła urazy, a wręcz lekkie rozbawienie. Jednocześnie jednak zdała sobie sprawę, że jej szanse na uzyskanie pomocy znacznie maleją. Serce nieco mocniej zabiło jej pod koszulą, ale ruchy miała spokojne. - Lepiej, by nikt mnie tu nie widział... - odpowiedziała po chwili na pytanie elfa. - Wpuścisz mnie do środka? - dodała, wykonując oszczędny ruch głową w stronę wnętrza willi.
Lerlet zlustrował ją wzrokiem, po czym spojrzał przez ramię do środka.
- Jasne - odparł po chwili. - Tylko za progiem od razu się ujawnisz i... Lepiej nie hałasuj - dorzucił, po czym cofnął się, by ją wpuścić. Widziała, że jej nie ufa, jeszcze nie. Umiała to poznać. Był gotowy do obrony, gdyby tylko się okazało że ma wrogie zamiary. To dobrze, pomyślała. Nie jest naiwny ani lekkomyślny.
Nigdy nie był.
Nie uznając za konieczne odpowiadać, przekroczyła próg. Zgodnie z życzeniem gospodarza, natychmiast uniosła dłonie, by ściągnąć kaptur. Zawahała się na moment. Kiedy to zrobi, nie będzie już odwrotu. Jeśli się pomyli...
Ostatecznie zdjęła jednak kaptur, odsłaniając ognistorude włosy i twarz o bardzo jasnej cerze. Spoglądały z niej na elfa oczy w kolorze intensywnej zieleni.
- A czy imię Loki coś ci mówi? - spytała, mimo, że zaschło jej w ustach. Zmusiła się nawet do lekkiego uśmiechu. Teraz liczyło się tylko to, by Lerlet przypomniał sobie, że ją zna.
- Loki... - szepnął, jakby do siebie, elf, przejeżdżając dłonią po podbródku. - Istotnie, coś mi się kojarzy, ale... Hmmm... Czemu o niego pytasz?
- Pomyślałam, że to odświeży ci pamięć - odparła spokojnie, uważnie rozglądając się po pomieszczeniu, w którym się znalazła.
Był to pokój dzienny, by nie powiedzieć reprezentacyjny. Duże wnętrze, utrzymane w jasnej tonacji z dominacją bieli, było urządzone dość wystawnie i gustownie, ale bez nachalnego przepychu, z charakterystycznymi dla elfów smakiem i nienaganną estetyką. Duże szklane drzwi, umieszczone w wykonanej z tego samego materiału ścianie, zapewniały należyte oświetlenie i widok na ogród, do którego prowadziły. W nierzucającym się zbytnio w oczy, ale dobrze dobranym miejscu sufit podpierała nawet filigranowa marmurowa kolumienka, na środku zaś stał duży elegancki stół, otoczony ośmioma krzesłami.
Pamiętała każdy szczegół.
- Tyle lat... - szepnęła do siebie, nie do końca nawet zdając sobie z tego sprawę. Lerlet najwyraźniej to dosłyszał, bo spojrzał na nią zdumiony.
- O czym ty mówisz...?
- Sądziłam, że elfy mają znacznie lepszą pamięć - stwierdziła obojętnie, charakterystycznym dla siebie głosem zupełnie wypranym z emocji, dość skutecznie maskując przy tym swoje zdenerwowanie.
Lerlet podszedł tymczasem do sporej szafki, w której, jak pamiętała Scathach, trzymał alkohol. Uchylił jej drzwiczki i wyciągnął butelkę wypełnioną bladożółtym trunkiem. Odkręcił ją, przelał nieco zawartości do kieliszka i wypił, siadając przy stole.
- Powiedz więc, czego chcesz, bo czasem moja pamięć najwyraźniej szwankuje... - Posłał jej niezbyt przychylne, by nie rzec chłodne, spojrzenie.
Scathach zastanowiła się. Było oczywiste, że jeśli teraz powie, o co chodzi, Lerlet odprawi ją z niczym. Nie, najpierw musi naprawdę przypomnieć mu, kim jest... I co jej zawdzięcza. Nawet, jeśli nie była to pomoc bezinteresowna.
Zaśmiała się na to wspomnienie, lecz bez cienia rozbawienia w głosie.
- Zlecenie trzy lata temu, Velun - odezwała się w końcu. - Niejaki... - zawiesiła głos, udając, że sobie przypomina. Tak jakby nie zapamiętywała sumiennie każdego swojego zlecenia. - ...Werdon, jeśli dobrze pamiętam. I pomyśleć, że zapewniałeś mnie wtedy o swojej wdzięczności za pomoc w rozwiązaniu problemu... - uniosła kącik ust w półuśmiechu, dla odmiany całkowicie naturalnym. Nie mogła się powstrzymać.
- Czyli przyszłaś tu, bo...? - Po elfie wyraźnie widać było brak zainteresowania. Widocznie nie miał zbytniej ochoty z nią rozmawiać. No cóż. Chwilę jeszcze będzie musiał, bo Scathach nie zamierzała się poddawać.
- Powiem wprost, Velun. Potrzebuję pomocy - powiedziała, a jej twarz spoważniała, jak zwykle, gdy przychodziło rozmawiać o "interesach". - Muszę zostać w mieście, ale... Niezauważona - wyjaśniła zwięźle, jak zwykle nie wdając się w szczegóły. Im mniej wiedzą inni, tym lepiej. Dla nich i dla niej.
Lerlet wyglądał na rozbawionego prośbą. Zaklaskał cynicznie, zmuszając żołądek wojowniczki do wykonania skomplikowanego salta. Panowała jednak nad sobą, jak to zawodowcy mają w zwyczaju.
- Hmmm... A więc potrzebujesz mojej pomocy... Pysznie. Ale... Co miałbym dostać za pomoc tobie? Jak widzisz, dorobiłem się ładnego domu i mogę pić ile tylko zechcę... - uśmiechnął się do niej. W tym uśmiechu Scathach zobaczyła coś na kształt sympatii, jakby wreszcie coś sobie przypomniał. Chociaż może tylko jej się wydawało.
- Dostaniesz dług wdzięczności. I sam zdecydujesz, kiedy i jak będę musiała go spłacić - odparła natychmiast, bez choćby odrobiny kpiny w głosie. Zmierzyła elfa wzrokiem. To był właściwie kluczowy moment. Jeśli rzeczywiście ją pamięta, doceni wartość propozycji. Wojowniczka nieczęsto takie składała i nie byle komu, wychodząc z założenia, że podobne długi to niebotyczne obciążenie na przyszłość i spore ryzyko. Jeśli jednak już coś takiego proponowała, zawsze dotrzymywała słowa. Zawsze.
- Hmmm... A jaką mam pewność, że po prostu, ot tak, nie znikniesz? - Elf spojrzał na nią dość podejrzliwie. Scathach podejrzewała jednak, że tylko się targuje. Wyglądał trochę jak kupiec na targu niewolników, usiłujący zbić cenę człowieka, po którym na pierwszy rzut oka widać, że będzie cennym nabytkiem.
- Żadnej, oczywiście. Ale powinieneś znać mnie na tyle dobrze by wiedzieć, że tak się nie stanie - mimo jej woli w głosie zadźwięczała stal. Odruchowo napięła też odrobinę mięśnie prawej ręki, składając ją niemalże do ciosu. Nie zamierzała, rzecz jasna, atakować Lerleta, ale wyuczone przez lata nawyki robiły swoje. Czasami zbytnio unosiła się honorem, zwłaszcza gdy ktoś, umyślnie lub nie, podważał jej słowo.
Miała cichą nadzieję, że niczego nie zauważył.
Elf tymczasem nalał sobie kolejną kolejkę brandy i wypił na raz, po czym odstawił butelkę do barku.
-Cóż... Dobrze - powiedział, zamykając szafkę. - Załóżmy, że ci pomogę. Jednak... - Odwrócił się z powrotem w jej stronę. - ...Chcę wiedzieć, czemu tak ci zależy na tym, by chować się akurat u mnie.
- Wcale mi nie zależy - odparła z rozbrajającą szczerością, nie widząc celu w okłamywaniu kogoś, kto bądź co bądź ofiarował jej swoją pomoc. - Po prostu jesteś aktualnie jedyną osobą w tym mieście, której mogę względnie zaufać. Ostatecznie... Raczej nie połaszczysz się na te nędzne dziesięć tysięcy sztuk złota, które nasza wspaniałomyślna Straż oferuje za moją głowę - ostatnie zdanie aż ociekało niepowstrzymywanym sarkazmem. Prychnęła z pogardą, wciąż nie mogąc pozbyć się uczucia obrzydzenia wobec służb porządkowych, tak chętnie przedkładających łapówki nad bezpieczeństwo obywateli.
- Hmmm... Cóż... - Lerlet obrócił się gwałtownie, wypychając ręce przed siebie. Wojowniczka zupełnie odruchowo przyjęła postawę obronną. W jej dłoni śmignął pokryty runami sztylet, który w znacznej mierze (choć niezupełnie, bo elf ją zaskoczył) osłabił działanie zaklęcia. Podświadomie spodziewała się chyba strumienia ognia. Jej włosy rozwiała jedynie delikatna bryza.
Lerlet zachichotał, wojowniczka zaś przeklęła cicho i przewróciła oczami z niejaką irytacją. Mimo to odwzajemniła się uśmiechem.
- To naprawdę duża suma - odezwał się elf. - Widzę, że raczej byś się nie narażała, by jakoś się tutaj migać, więc... Dobrze. Pomogę ci, Scath. Tak jak ty kiedyś mnie.
- Dziękuję, Lerlecie - odparła, poważniejąc nieco, choć wciąż z lekkim uśmiechem, chowając sztylet na miejsce.
Ogólnie niezły początek, staraj się unikać powtórzeń typu ; Szybko wzięła... potrzeby szybkiego wyjazdu. Zamiast szybko mogło być nagłego, natychmiastowego etc. Oraz zwróć uwagę na budowę zdań bo niektóre musiałem czytać po dwa razy, żeby zrozumieć :3
OdpowiedzUsuńA miałam napisane "nagłego"... No cóż, bywa i tak. Dzięki za wytknięcie :)
UsuńZdań też postaram się pilnować ^^
Dziękuję za komentarz!
~ Scatty
Miło się to czytało patrząc z perspektywy Scath. Widząc początek myślałem, że będzie to się toczyło wokół Lokiego i będzie dużo wzmianek a może aż za dużo. Tutaj na mój gust było to dobrze wyważone. Wspomniane na początku i potem ale niezbyt nachalnie. Oczywiście to zaciekawia kim był ten Loki o czemu był tak ważny dla niej.
OdpowiedzUsuńMiło mi, że Cię pozytywnie zaskoczyłam :)
UsuńDziękuję! ^^
~ Scatty
Czyta się to świetnie! Bardzo podoba mi się treść i jedyna rzecz do jakiej mogę się przyczepić, to powtórzenia. ;)
OdpowiedzUsuń