Od Autorki:
Zamieszczam to opowiadanie w ramach... Eksperymentu. Jest to fanfiction z dość specyficznego uniwersum, jakim jest świat serialu "My Little Pony: Friendship is Magic" (należącego do Hasbro), utrzymane w klimacie tzw. "Biur Adaptacyjnych" (wymyślonej przez fanów organizacji zajmującej się zmienianiem ludzi w kucyki). Zanim jednak zamkniecie kartę z blogiem i poprzysięgniecie sobie nigdy więcej tu nie wracać - proszę, dajcie mu szansę. Nie trzeba być fanem kucyków, by zrozumieć przesłanie tego tekstu, wydaje mi się też, że samo uniwersum udało mi się przedstawić niezbyt nachalnie i bez zbędnej ostentacji. Nie liczę na to, że kogokolwiek zachęcę do obejrzenia serialu, nikogo nie chcę "nawracać" ani przekonywać o swojej racji, nie chcę też wchodzić w jałowe dyskusje co do istoty serialu. Chciałabym tylko, żebyście - jak zwykle - szczerze powiedzieli mi, co myślicie o samym tekście.
Do opowiadania dodałam wyjaśnienia w formie przypisów umieszczonych na końcu tekstu, dla tych, którzy uniwersum ani fandomu bronies nie znają, ale są ciekawi poszczególnych informacji.
Cóż, po tym wyjątkowo długim wstępie pozostaje mi tylko zaprosić Was do przeczytania.
Miłej lektury!
______________________________________
Konwertyta
- Marcin?
Hej, Marcin!
Odwrócił się i uśmiechnął,
widząc biegnącą ku niemu znajomą postać. Chwilę potem poczuł
obejmujące go za szyję małe rączki. Dziewczęcy śmiech poniósł
się echem po pokoju, kiedy podniósł siostrzyczkę i zakręcił się
wokół własnej osi.
- Postaw mnie, Marcin!
Usłuchał natychmiast i przykucnął,
wpatrując się w rozpromienioną twarzyczkę.
- Mama mówi, że obiad już jest na
stole! Chodź, bo wystygnie!
Wybiegła natychmiast, a on ruszył
za nią. Zobaczył, jak znika za rogiem korytarza, znacznie dłuższego
niż pamiętał... Przyspieszył kroku, by ją dogonić. Chwilę
potem wszedł do znajomego pokoju.
Było pusto, choć wciąż słyszał
echo śmiechu, jakby Weronika dopiero co stąd wybiegła... Rozejrzał
się i zdumiał, widząc grubą warstwę kurzu na meblach. Przejechał
palcem po najbliższej półce, zostawiając na niej lśniący ślad.
Dziwne. Mama nigdy nie pozwalała, by dom wyglądał niechlujnie,
sprzątała przynajmniej raz w tygodniu.
Im dłużej przyglądał się
wypełniającym pokój sprzętom, tym więcej widział oznak
zaniedbania i długiego nieużywania. Wilgoć na ścianach, uschnięte
rośliny w wyblakłych doniczkach, nawet pajęczyny w kątach, pleśń
wżerająca się w obicia kanapy...
Śmiech Weroniki brzmiał mu w
uszach, choć wciąż nigdzie nie mógł dostrzec siedmiolatki.
- Marcin! Pospiesz się, mama czeka
z obiadem! Marcin! Czy mogę pobawić się twoimi figurkami? Marcin!
Marcin! Marcin!
***
Starry Tale obudził
się gwałtownie. Oddychał szybko jak po długim galopie, choć
przecież wciąż leżał bezpiecznie w swoim łóżku...
Uniósł kopytko i
bezwiednie przejechał nim po pyszczku. Znowu te chore sny...
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie one.
Leniwie zsunął
wszystkie cztery kopyta na podłogę i wstał, a właściwie zwalił
się ciężko z posłania. Ruszył ospale do sąsiedniego
pomieszczenia, służącego za kuchnię. Mijając lustro, zerknął
na swoje odbicie. Jak zwykle straszyła z niego rozczochrana
granatowa grzywa z beżowymi pasemkami w kolorze reszty sierści,
nieustannie opadająca na zmęczone, zielone oczy.*
- I'm just an
ordinary guy... (1) - zanucił pod nosem, po czym potruchtał dalej.
W kilka minut uwinął się z przygotowaniem kanapek z sianem i kawy,
do której po namyśle dosypał trochę owsa. Jadł powoli, przy
stoliku tuż obok okna. Zasypana śniegiem ulica, widziana z szóstego
piętra kamienicy, wyglądała bajecznie. Starry nieco bezmyślnie
podążał wzrokiem za przypadkowymi kucykami, wędrującymi to tu to
tam w sobie tylko znanym celu. Niekiedy zaszczycał też obojętnym
spojrzeniem pędzące dorożki.
W końcu, kiedy
magią chciał unieść kolejną kanapkę, zorientował się, że
talerz jest już pusty. Wstał, po czym nie zastanawiając
się nad tym, co robi, pozmywał i ubrał się. Wyszedł z
mieszkania, po drodze zawiązując szalik. Zbiegł po sześćdziesięciu
trzech stopniach i już był na ulicy.
Dopiero wtedy
zorientował się, że wszystko to zrobił zupełnie bez udziału
woli.
- Rutyna... -
mruknął do siebie i raźno, o ile to możliwe przy tak ponurym
nastroju, jak ten, który towarzyszył mu od rana, ruszył przed
siebie.
Czy mógł narzekać
na swoje życie?
Nie.
Miał dochodowe
zajęcie, miał mieszkanie w przyzwoitej dzielnicy, miał grupkę
zaufanych znajomych. O niektórych mógłby nawet powiedzieć
„przyjaciele”, choć starał się nie szastać tym określeniem
na prawo i lewo. Może Vanhoover (2) było odrobinę zbyt chłodne, jak
na jego gust, ale nawet to nie stanowiło większego problemu...
- Przepraszam...
Czy pan Tale?
Głos, który
wyrwał go z tych niemal filozoficznych rozmyślań, należał do
czerwonogrzywej klaczy w średnim wieku, uśmiechającej się do
niego z czymś na kształt podekscytowania, graniczącego z euforią.
Starry natychmiast
posłał jej jeden ze swych wystudiowanych uśmiechów zawodowca.
- Tak, to ja. Z kim
mam przyjemność? - spytał uprzejmie.
- Crystal Heart,
panie Tale. Ja i mój syn wprost pana uwielbiamy! Czy byłby pan tak
miły...? - odpowiedziała z entuzjazmem, podsuwając mu podniszczony
nieco egzemplarz książki, z prowizoryczną zakładką (chyba
kawałkiem gazety) wciąż tkwiącą gdzieś w połowie grubości.
- Oczywiście, już
się robi – mrugnął do niej porozumiewawczo, unosząc w błękitnej
poświacie magii swoje nieodłączne pióro i maleńki kałamarz,
który żartobliwie nazywał „turystycznym”. - Jak nazywa się
syn? - spytał jeszcze, spoglądając na klacz znad uniesionej
książki.
- Obsidian - padła
odpowiedź.
Starry otworzył
książkę na tytułowej stronie.
„Pośród gwiazd.
Tom 3: Planeta Skye”
AUTOR
Starry Tale.
Uśmiechnął się
nieco bardziej szczerze, po czym na wolnym kawałku przestrzeni
naskrobał parę słów i imiona obu kucyków. Następnie złożył
zamaszysty, przez całe godziny ćwiczony podpis, i oddał książkę
właścicielce.
- Dziękuję, panie Tale! - zawołała uradowana Crystal Heart, czytając skromną dedykację.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, skłaniając lekko głowę. Ruszył dalej ulicą w nieco lepszym humorze. Taaak... To dlatego zaczął pisać: dla chwil, w których dowiadywał się, że sprawił tym komuś radość. Obudziło się w nim coś na kształt wrażenia, może snu... Zdawało mu się, że kiedyś miewał już podobne myśli. Dawno temu, zanim...
Potrząsnął głową. Nie powinien wracać do przeszłości. Od dobrych pięciu lat jego miejsce było tutaj, w Vanhoover.
Kiedy wszedł do budynku redakcji, jak zwykle powitały go pełne szczerej sympatii spojrzenia kolegów i rozmaite pytania o obecny stan jego życia, od wyspania się, po „znalezienie wreszcie jakiejś porządnej klaczy". Na wszystkie odpowiadał z równie szczerym uśmiechem. Poranna melancholia ulotniła się tak szybko, jak wcześniej pojawiła, zepchnięta na bok przez zbliżającą się perspektywę pracy.
Niemal roześmiał się radośnie, kiedy na jego biurku wylądowały trzy opasłe ręko..., tfu, kopytopisy, które czekały na jego korektę.
Jak za starych, dobrych czasów, pomyślał, przyciągając do siebie pierwsze karty i sięgając po pióro.
Chociaż wtedy wszystko było znacznie prostsze, dodał, spoglądając z nieco mniejszym niż dotąd entuzjazmem na stertę papieru i marząc o maszynach ze swoich książek i snów.
Westchnął nieznacznie, po czym zabrał się za czytanie.
- Dziękuję, panie Tale! - zawołała uradowana Crystal Heart, czytając skromną dedykację.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, skłaniając lekko głowę. Ruszył dalej ulicą w nieco lepszym humorze. Taaak... To dlatego zaczął pisać: dla chwil, w których dowiadywał się, że sprawił tym komuś radość. Obudziło się w nim coś na kształt wrażenia, może snu... Zdawało mu się, że kiedyś miewał już podobne myśli. Dawno temu, zanim...
Potrząsnął głową. Nie powinien wracać do przeszłości. Od dobrych pięciu lat jego miejsce było tutaj, w Vanhoover.
Kiedy wszedł do budynku redakcji, jak zwykle powitały go pełne szczerej sympatii spojrzenia kolegów i rozmaite pytania o obecny stan jego życia, od wyspania się, po „znalezienie wreszcie jakiejś porządnej klaczy". Na wszystkie odpowiadał z równie szczerym uśmiechem. Poranna melancholia ulotniła się tak szybko, jak wcześniej pojawiła, zepchnięta na bok przez zbliżającą się perspektywę pracy.
Niemal roześmiał się radośnie, kiedy na jego biurku wylądowały trzy opasłe ręko..., tfu, kopytopisy, które czekały na jego korektę.
Jak za starych, dobrych czasów, pomyślał, przyciągając do siebie pierwsze karty i sięgając po pióro.
Chociaż wtedy wszystko było znacznie prostsze, dodał, spoglądając z nieco mniejszym niż dotąd entuzjazmem na stertę papieru i marząc o maszynach ze swoich książek i snów.
Westchnął nieznacznie, po czym zabrał się za czytanie.
*
Młody
pisarz coraz częściej przyłapywał się na tym, że wraca myślami
do czasów sprzed przeprowadzki, że zaczyna tęsknić za
dawnym życiem. Tam wszystko było takie... Proste. Nie musiał być
„dorosły”, odpowiedzialny, ani samodzielny. Przeprowadzka
była na tyle spontaniczna, że zupełnie nie wziął tego pod uwagę,
i byłby już zapomniał o tym, co było, gdyby nie sny. A właściwie
jeden sen, powtarzający się coraz częściej i częściej.
Teraz,
kiedy w zwykły, piątkowy wieczór siedział przy niskim stoliku w
kuchni, wpatrując się w migoczący płomyk świeczki, doszedł do
przykrego wniosku, że mógł to wszystko załatwić inaczej, lepiej.
Że głupio zrobił, znikając tak nagle, bez pożegnania...
Przeprowadzka tak go jednak pochłonęła, że wtedy zupełnie
o tym nie pomyślał.
Gdybym tylko mógł
wrócić... Chociaż na jeden dzień,
przemknęło mu przez głowę, kiedy zdmuchiwał płomyk.
-
Happy birthday to you... - zaśpiewał
cicho, ostrożnie wyciągając telekinezą świeczkę ze swojej urodzinowej
muffinki. Czekoladowe ciastko było wyborne, ale Starry nie potrafił
się cieszyć tą małą przyjemnością. Patrząc ponuro na
ustawione na szafce nocnej prezenty od kolegów z pracy, położył
się do łóżka i niemal natychmiast zasnął.
*
Śniło
mu się, że wyszedł z mieszkania i pojechał na dworzec kolejowy w
Vanhoover. Był zupełnie opustoszały, a przy peronie nie stał
żaden pociąg. Usiadł na ławeczce, czekając aż jakiś nadjedzie,
chociaż nie wiedział, dokąd właściwie chce jechać. Po prostu
czekał.
- Witaj,
Starry Tale.
Głęboki,
niski głos dobiegał gdzieś z lewej. Starry poderwał się z
ławeczki i ukłonił, widząc, z kim ma do czynienia.
- Wasza
Wysokość – odparł nieco drżącym głosem Księżniczce Lunie (3).
- Wstań,
Starry. Nie jesteś na audiencji – powiedziała dość wesoło
Księżniczka, spoglądając na niego z góry. Dosłownie, bo była
znacznie wyższa od ogiera.
Usłuchał
i wyprostował się.
- Czy
ja... Śnię, Wasza Wysokość? - spytał dość głupio.
- Tak...
Póki co śnisz - granatowa klacz zmierzyła go uważnym spojrzeniem
swoich ciemnoniebieskich oczu.
- Póki
co? - wyrwało mu się. Zapomniał nawet o tytule Księżniczki, ale
ta zdawała się nie zwracać na to większej uwagi.
- Byłeś
dobrym poddanym przez te pięć lat, Starry Tale – oznajmiła mu po
chwili, ignorując pytanie. - Ja i moja siostra jesteśmy dumne, że
ktoś taki jak ty zdecydował się zamieszkać w naszym kraju.
- Ja...
Dziękuję, Wasza Wysokość. To... To był dla mnie ogromny zaszczyt
– odpowiedział nieco kulawo, ale w gruncie rzeczy szczerze. Bądź
co bądź, nie każdy dostawał taką szansę. Tylko że...
-
Chciałbyś nas o coś prosić, Starry Tale? - spytała Luna. W tonie
jej głosu była jakaś dziwna nuta. Starry odniósł wrażenie, że
Księżniczka dobrze wie, co mu chodzi po głowie.
- T-tak,
Wasza Wysokość. Chodzi o to, że... - urwał, zupełnie nie
wiedząc, jak ubrać swoje myśli w słowa.
-
Chciałbyś wrócić i zobaczyć, jak wygląda życie, które
zostawiłeś – skończyła za niego klacz. Trafiła w sedno, więc
Starry skinął tylko twierdząco głową.
-
Właściwie to tak, Wasza Wysokość.
- Muszę
cię ostrzec, Starry Tale – powiedziała Księżniczka. - Kiedy
przeniosłeś się do Equestrii, zadziałała bardzo silna magia. Nie
bez powodu takie zmiany uchodzą za nieodwracalne...
-
Uchodzą? Czy to znaczy, że... Że jednak mogłaby
mnie Księżniczka tam wysłać? - uczepił się z nadzieją w głosie
tego jednego słowa, zupełnie nie zwracając uwagi na resztę.
Luna
milczała przez chwilę.
-
Mogłabym, Starry. I jeśli poprosisz, zrobię to, ze względu na to,
jak dobrym kucykiem byłeś przez te lata.
-
Proszę... Proszę, niech księżniczka pozwoli mi wrócić chociaż
na jeden dzień... – powiedział natychmiast, podnosząc na nią
błagalne spojrzenie.
Klacz
spojrzała na niego z dziwnym wyrazem pyszczka. Starry'emu wydawało
się, że jest to smutek, a może współczucie...
W tej
samej chwili na peron z hukiem wjechał pociąg. Księżniczka ani
drgnęła, co kazało ogierowi myśleć, że była to jej sprawka.
Nie miał pojęcia skąd, ale wiedział, że musi do niego wsiąść,
ukłonił się więc na pożegnanie.
-
Dziękuję, Wasza Wysokość – powiedział, czując, że to
jednocześnie zbyt mało i zbyt dużo. Potem potruchtał w kierunku
krawędzi peronu. Obejrzał się w drzwiach, z jednym kopytkiem na
schodku, ale Luna zniknęła bez śladu. Wsiadł do pociągu, który
okazał się być zupełnie pusty. Rozlokował się wygodnie przy
oknie w jednym z przedziałów, bezwiednie opierając głowę o
szybę. Wkrótce potem pociąg zagwizdał przeciągle i ruszył, z
każdą chwilą nabierając prędkości.
W
końcu tempo jazdy się unormowało, a Starry z coraz większym
trudem powstrzymywał powieki przed opadaniem. Czy można
usnąć we śnie?, zastanowił
się jeszcze, po czym zapadł się w miękką, ciepłą ciemność.
*
Niezbyt
głośny, choć świdrujący uszy gwar wdarł się w ciemność bez
snów, w której pogrążony był całą drogę. Otworzył oczy i
wytrzeszczył je z niedowierzaniem, widząc przez szybę, o którą
się opierał, znajomy peron.
Znajdował
się w swoim rodzinnym mieście.
Nieco
oszołomiony tym odkryciem, zastanawiając się przy tym, czy nie
jest to przypadkiem kolejny sen, uniósł dłoń i...
Zaraz, dłoń?!
- Jestem
człowiekiem – stwierdził niezbyt mądrze na głos, ściągając
na siebie tym samym dość nieprzychylne spojrzenia współpasażerów.
Wszyscy z wyjątkiem niego krzątali się już przy swoich bagażach,
oczekując na możliwość wysiadki.
Starry
wstał i spojrzał w dół, na swoje ciało... Swoje dawne ciało,
którego nie miał możliwości oglądać od ponad pięciu lat.
Zobaczył obute w adidasy stopy i ukryte w workowatych dżinsach
nogi... Dwie nogi. Uniósł ręce i z niejaką fascynacją
poruszył po kolei wszystkimi palcami. Słodka Celestio (4),
pomyślał. Ja mam palce!
Dokonywanie
coraz to nowych, jakże odkrywczych spostrzeżeń, przerwał mu dźwięk
otwierających się drzwi przedziału. Nieco chwiejnym krokiem,
niezwyczajny do poruszania się w pionie, udał się za resztą
śpieszących się pasażerów w stronę wyjścia z wagonu. Chwilę
potem stał już na brudnym, miejskim peronie.
- Jak
dobrze być w domu – rzucił do siebie z uśmiechem, pełną
piersią wdychając wymieszaną woń kurzu, metalu, spalin i uryny.
Teraz, kiedy nieodłączne zapachy polskiego dworca wypełniły mu
nozdrza, uświadomił sobie, jak bardzo mu ich brakowało. Nawet tych
szczyn...
Pewnym
już krokiem Marcin, jak odruchowo myślał o sobie znajdując się w
swojej ludzkiej postaci, ruszył przed siebie, rozglądając się
wokół z entuzjazmem godnym japońskiego turysty. Z zachwytem
chłonął wzrokiem brudny peron, zniszczone ławeczki i ponurych
podróżnych... Wszystko to, czego kiedyś nienawidził w tym dworcu,
teraz nabrało dla niego nieopisanego wręcz uroku. Jak stary
dinozaur-zabawka znaleziony na zakurzonym strychu po latach
zapomnienia, który mimo oderwanego ogona i braku przedniej łapy
wciąż budzi strach echem dawnego terroru z udawanych inwazji...
Nie, to jednak słabe
porównanie, pomyślał,
natychmiast wykreślając je z zapełnianej nieustannie listy celnych
metafor gdzieś z tyłu swojego umysłu.
Tymczasem
wyszedł już na ulicę. Wszystko zdawało się być dokładnie takie
samo, jak kilka lat temu, kiedy jeszcze jako nastolatek włóczył
się tędy, z kumplami lub samotnie, zastanawiając się, jak wyjaśni
rodzicom kolejne nieusprawiedliwione godziny lekcji. Z rozrzewnieniem
dostrzegał znajome miejsca, z których każde wiązało się z
jakimś dawnym wspomnieniem, dotychczas zagrzebanym w odmętach
pamięci niczym leniwy kot w miękkiej pościeli.
To już lepsze,
ocenił, dodając porównanie do wyimaginowanej listy.
Ktoś na
niego wpadł. Wymamrotał przeprosiny i już miał odejść ze
spuszczoną głową, gdy jego wzrok padł na breloczek przy torbie
potrąconego. Znajomy breloczek.
- Marek?
- spytał z niedowierzaniem, podnosząc wzrok na kolegę. - Jezu,
Marek! Kopę lat! - uśmiechnął się szeroko, wyciągając rękę
do przybicia brohoofa (5).
Chłopak,
który według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien wyszczerzyć
się dwa razy szerzej niż on i spytać gdzie, na grzywę Celestii,
podziewał się przez pięć lat, zmierzył go przeciągłym,
badawczym spojrzeniem.
- My się
znamy? - spytał ostrożnie, patrząc nieufnie na wyciągniętą
pięść rozmówcy. Marcin z wrażenia otworzył usta, przez chwilę
nie będąc w stanie wydusić z siebie choćby słowa.
- Ż-że
co? No co ty, stary, nie poznajesz mnie? To ja! Marcin! Marcin
Szklarski! - wydukał w końcu, przypisując dość niespodziewaną
reakcję kolegi szokowi ze spotkania.
Marek
przez chwilę marszczył śmiesznie brwi, jak zawsze, gdy usiłował
coś sobie przypomnieć.
-
Przykro mi – powiedział w końcu ze szczerym żalem. - Nie znam
nikogo takiego... Musiałeś mnie z kimś pomylić.
Poprawił
na ramieniu torbę i odszedł. Marcin długo jeszcze stał w miejscu,
patrząc z niedowierzaniem na kołyszącego się bezczelnie przy
zapięciu pluszowego Discorda (6). Nawet kiedy Marek zniknął mu z oczu,
wciąż miał wrażenie, że zawieszona na metalowym kółku maskotka
rechocze z niego szyderczo.
*
Nieco
wytrącony z równowagi spotkaniem dawnego znajomego, Marcin przez
kilka godzin po prostu włóczył się po mieście. Nie przyznałby
się do tego, ale gdzieś w głębi duszy zwyczajnie się bał. Czy
Marek rzeczywiście mógł tak po prostu zapomnieć ich
kilkuletnią znajomość? Co z resztą ludzi, których poznał w
fandomie?
Doszedłszy
do logicznego wniosku, że nie przekona się, dopóki nie spróbuje,
Marcin ruszył w kierunku tradycyjnego miejsca spotkań lokalnych
bronies. Z prostej kalkulacji wynikało, że dziś przypadał dzień,
w którym towarzysko zbierali się małą grupką na wspólne
spędzanie popołudnia, na wszelki wypadek zapytał jednak kogoś na
ulicy. Data się zgadzała i dziesięć minut później był już prawie na miejscu, z
daleka wypatrując znajomych twarzy, lub chociaż zwyczajowych
fanowskich atrybutów, jak koszulki, torby czy pluszaki z kucykami.
Wreszcie
ich dostrzegł, kilkuosobową grupkę zaśmiewającą się właśnie
z jakiegoś dowcipu. Jeden z uczestników miał na sobie dość dużo
mówiący T-shirt z napisem „I'm a brony. Deal with it” i grafiką
z Rainbow Dash (7), inny małą torbę z nadrukiem Nightmare Moon (8). Marcin
przyspieszył mimowolnie, czując, że przykład z kroku zaczyna brać
serce, teraz bijące mocno pod luźną koszulką. Podszedłszy
bliżej, zauważył trzech znajomych sprzed przeprowadzki i
kilka nowych twarzy. W końcu bronies dostrzegli go, zapewne dzięki
Twilight (9) szczerzącej się uroczo z jego brzucha. Kiedy jeden z nich
– Robert, zauważył w myślach – uśmiechnął się do
niego szeroko, kamień spadł mu z serca. Więc jednak...
- Hej!
Nowy w fandomie? - rzucił kolega, czym momentalnie zrujnował
wszystkie jego nadzieje na uznanie sytuacji sprzed paru godzin za
przypadek.
-
Właściwie to nie... - zaczął, czując, że zaczyna blednąć.
- Aaa,
jeden z tych „cichociemnych”? Cóż, witamy w naszym skromnym
gronie... - przywitał go uprzejmie Robert, jakby faktycznie miał do
czynienia z „nowoponiaczem”. Jak gdyby nie spali kilka śpiworów od siebie na tylu konwentach i ponymeetach (10), jak gdyby nie spotykali
się w towarzystwie innych bronies przynajmniej dwa razy w miesiącu.
Jeszcze kilka lat temu... Na grzywę Celestii... To nie może być
prawda, pomyślał z rozpaczą.
Tymczasem
Robert z entuzjazmem przedstawiał mu kolejnych członków ekipy.
Marcin uśmiechał się dzielnie, a nawet poszedł wraz z grupą na
krótką przechadzkę po mieście. Szybko jednak doszedł do wniosku,
że dłużej nie zniesie traktowania go jak obcego, więc pożegnał
się grzecznie z „nowymi” kolegami i czym prędzej oddalił.
*
Nie...
Nie... To się nie dzieje naprawdę..., powtarzał w myślach jak
mantrę, wędrując ulicami rodzinnego miasta. To tylko jakiś
chory sen...
A
jednak, choć z całego serca pragnął w to wierzyć, wiedział, że
nic, odkąd obudził się w pociągu jako człowiek, nie było snem.
Księżniczka Luna naprawdę spełniła jego prośbę. Pozwoliła mu
wrócić do życia, które zostawił za sobą w momencie, w którym
zielony jednorożec postawił przed nim dwie butelki, niczym Morfeusz
w Matrixie czekając, aż dokona wyboru. Pozwoliła mu wrócić do
tego, co stracił, wychylając jednym łykiem pachnący winogronami
eliksir...
Nogi
same poniosły go w kierunku osiedla, z którym wiązał najwięcej
wspomnień. Serce waliło mu jak młotem, ale musiał tam iść,
zobaczyć to na własne oczy. Na własnej skórze poczuć dręczący
go od lat koszmar.
Nie bez powodu takie
zmiany uchodzą za nieodwracalne.
Czy
właśnie to miała na myśli Księżniczka? Do siana, przecież to
niemożliwe, żeby tak po prostu został wymazany...
Jesteś pewien?,
spytał cichy, złośliwy głosik w jego głowie, o którego
istnienie nawet się nie podejrzewał.
Zatrzymał
się nagle. Był pięć minut drogi od miejsca, które przez
dwadzieścia lat swojego życia dumnie nazywał „domem”.
Buntujący się żołądek wyraźnie mówił mu jednak, że nie jest
gotowy na to, by swoje najgorsze przeczucia skonfrontować z
rzeczywistością...
Nagła
myśl skierowała jego kroki w kierunku miejskiej biblioteki. Jeśli
jego obawy są słuszne, wolał się najpierw o tym upewnić.
A nic
nie zapewni mu lepszego dostępu do informacji, niż Internet,
prawda?
*
Widok
tak często odwiedzanego kiedyś miejsca nieco go uspokoił. W
bibliotece nic się nie zmieniło, może prócz zdobiących ściany
dziecięcych prac plastycznych. Wciąż te same beżowe kafelki na
podłodze, drewniane stoły otoczone krzesłami i niezliczone regały
wypełnione po brzegi książkami, dawały mu jednak poczucie, że
jest coś stałego i pewnego w tym całym szaleństwie.
Przywitał
się grzecznie z bibliotekarką. Tak jak się spodziewał, patrzyła
na niego jak na kogoś zupełnie obcego, mimo że za młodu
niezliczoną ilość razy pytał ją o radę w sprawie wyboru książek
i prowadził długie dyskusje na tematy tak ważne jak ten, czy
Tolkien był lepszym pisarzem niż Dickens.
Na
poczekaniu zmyślił historyjkę, że zupełnie wyleciało mu z
głowy, czy ma w bibliotece założoną kartę, bo mieszkał w
dzielnicy obok i...
Opowiadał,
opowiadał i opowiadał, a znajoma twarz bibliotekarki uśmiechała
się do niego wyrozumiale. Nie zdziwiło jej ani jedno jego słowo,
ani jedno kłamstwo. W końcu podał jej swoje nazwisko, a ona
postukała chwilę w klawiaturę komputera na biurku, po czym
oznajmiła że nie, nikogo takiego jak Marcin Szklarski w bazie nie
ma i nie było.
Marcin przełknął ślinę
i nieco drżącym głosem spytał, czy mógłby skorzystać z
komputera, a bibliotekarka z miłym uśmiechem wskazała mu jedno ze
stanowisk w czytelni. Uprzedziła
tylko, że nie powinien używać go dla rozrywki, po czym oddaliła
się pomiędzy regały, by odnieść leżące obok jej biurka książki
na właściwe półki.
Marcin z
niemal nabożną czcią usiadł przy komputerze i nacisnął przycisk
WŁĄCZ. Dłuższą chwilę zajęło mu zaznajomienie się z nowym
systemem operacyjnym i przyzwyczajenie palców do w miarę sprawnego
wybierania klawiszy, ale w końcu wyszukiwarka otworzyła przed nim
podwoje sieci.
Po
krótkim namyśle klawiatura zaklekotała cicho, a na wąskim pasku
pojawiło się jedno słowo, od początku jego przynależności do
fandomu służące mu za pseudonim...
Z
rosnącym zwątpieniem przetrząsał kolejne strony, nie znajdując
na nich zupełnie nic godnego uwagi – a tym bardziej związanego z
nim. Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań pacnął się otwartą
dłonią w czoło, w duchu przeklinając własną głupotę.
Ponownie przesunął palcami po klawiaturze, nieco zdumiony, że mimo upływu
lat wciąż pamiętają ten charakterystyczny układ adresu strony.
Przez chwilę w napięciu czekał, a na ekranie pojawiały się coraz
to nowe elementy. Cóż, wyglądało to zdecydowanie inaczej
niż wtedy, gdy sam korzystał z forum... Ale z całą pewnością
było to dokładnie to samo miejsce, w którym spędzał długie
godziny, czytając, komentując i pisząc, dzięki któremu poznał
tak wielu ludzi z całej Polski.
Odetchnął
ciężko, czując się, jakby miał przejść po zawieszonej nad
przepaścią linie (dobre porównanie, pomyślał, notując je
w pamięci), a nie zalogować na kucykowym forum. Nieco drżącymi
palcami wpisał nick, przełączył na sąsiednią rubryczkę i pod
szeregiem małych kropek ukrył swoje hasło. Nie było mowy o
pomyłce, bo mimo licznych ostrzeżeń o hakerach, wszędzie używał
tego samego ciągu liter, zarówno jeśli chodzi o nazwę, jak i
zabezpieczenie konta.
Podana nazwa użytkownika
lub hasło są nieprawidłowe.
Pociemniało
mu przed oczami. Nie sądził, by administracja usuwała nieaktywne
konta, co oznaczało, że naprawdę nigdy się tu nie
rejestrował. A raczej nikt nic o tym nie wiedział.
Z
rosnącym poczuciem rezygnacji przeglądał kolejne strony, portale i
serwisy, nie tylko fanowskie, na których kiedyś się udzielał.
Wszystkie informowały go o błędzie i uprzejmie pytały, czy nie
zapomniał przypadkiem hasła.
- Piórwa (11)
– zaklął pod nosem. Porażką skończyła się również próba
odnalezienia prowadzonego kiedyś bloga z fanfikami. Jakiekolwiek
przejawy jego twórczości zniknęły z odmętów sieci jak gdyby
nigdy nie powstały.
W końcu
wyłączył komputer i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co
robi, opuścił bibliotekę, nie zadając sobie nawet trudu, by
pożegnać siedzącą za biurkiem kobietę. Na zewnątrz usiadł na
pierwszej lepszej pokrytej graffiti ławce i ukrył twarz w dłoniach.
Nie
istniał.
Jakkolwiek
idiotycznie i absurdalnie by to nie brzmiało, jakkolwiek nie
próbowałby dowieść, że to tylko okrutny żart, taka była
prawda.
Jako
człowiek nie istniał...
*
Dłoń
Marcina zatrzymała się raptem kilka centymetrów od drewna, jakby
natrafiła na jakąś niewidzialną barierę. W rzeczywistości po
prostu nie mógł się zmusić do tego, by zapukać. Nie był pewien,
jak zniesie to, co znajdzie za tymi boleśnie znajomymi drzwiami.
W końcu
przełamał się i zapukał. Echo kilku głuchych dźwięków
rozniosło się po dość zaniedbanej klatce schodowej, mrożąc mu
krew w żyłach.
Po
długiej chwili, która zdawała mu się wiecznością, usłyszał w
pomieszczeniu za drzwiami cichy szmer kroków. Na moment zapadła
cisza, po czym rozległ się charakterystyczny szczęk zamka i drzwi
uchyliły się odrobinę.
- Tak? -
spytała Marcina stojąca za nimi kobieta. Pytające spojrzenie,
którym go zmierzyła, było jak uderzenie obuchem w głowę.
Mimowolnie cofnął się o pół kroku.
- Dzień
dobry – odezwał się cicho, z ledwością powstrzymując się od
powiedzenia „cześć, mamo” i przytulenia kobiety. - Ja...
-
Mamusiu, kto to jest?
Wysoki,
chociaż znacznie mniej piskliwy niż pamiętał głosik, rozległ
się nagle gdzieś w przedpokoju. Chwilę później przy boku jego
matki pojawiła się radosna twarzyczka dwunastoletniej dziewczynki,
wpatrującej się w niego z właściwą dzieciom niepohamowaną
ciekawością. Jej proste czarne włosy były potargane i rozwiane,
policzki rumiane. Zapewne jeszcze minutę temu biegała po całym
mieszkaniu, jak zwykle udając, że galopuje na koniu przez ukwieconą
łąkę.
- Nie
przeszkadzaj mamie, Weroniczko, idź się bawić do salonu –
powiedziała z uśmiechem jego matka, pieszczotliwym ruchem
przygładzając włosy dziewczynki. Marcin poczuł, jak w gardle
rośnie mu wielka gula. Siostra raz jeszcze wlepiła w niego swoje
duże orzechowe oczy, po czym zniknęła w głębi mieszkania.
- Pan w
jakiej sprawie? - spytała kobieta, zwracając się z powrotem do
niego.
- Hmm...
Przepraszam, ja... Chyba pomyliłem adres – skłamał gładko,
wciskając ręce w kieszenie dżinsów, by ukryć ich drżenie. -
Przepraszam za kłopot.
- Nic
się nie stało – matka uśmiechnęła się do niego uprzejmie. -
Szuka pan kogoś? Może pomogę? - spytała. Widział w jej oczach,
tak podobnych do oczu Weroniki, sympatię i ciepło, jak zawsze, gdy
na niego patrzyła. Brakowało w nich jednego.
Miłości.
- Nie,
dziękuję pani bardzo. Chyba powinienem już wrócić... Do domu.
***
Dom.
Zabawne,
że tak właśnie pomyślał o Vanhoover, kiedy pociąg z łoskotem
zatrzymał się na miejskim dworcu... Dotąd, choć uwielbiał swoje
małe, przytulne mieszkanko, nigdy nie czuł się w nim jak w domu.
Było miejscem do życia, lokum.
Jakie to
dziwne, że jeden dzień, jedna wizyta może zmienić... Cóż,
właściwie wszystko.
Starry
ostrożnie postawił kopytko na kamiennej płycie dworca. Rozglądając
się wokół, uświadomił sobie, że czuje się znacznie lżejszy.
Wspomnienie oczu matki, wpatrujących się w niego jak w zupełnie
nieznaną osobę, wciąż bolało, ale wiedział, że wymaganie
czegoś innego byłoby z jego strony skrajnym egoizmem. Jego rodzina
nie cierpiała po jego zniknięciu. Tylko to się liczyło.
Uśmiechnął
się lekko, kiedy wdrapał się na szóste piętro kamienicy i
otworzył drzwi do swojego mieszkania.
- Dzień
dobry, panie Tale – usłyszał za sobą, kiedy wzruszony wpatrywał
się z progu w znajome wnętrze. Odwrócił się do sąsiadki z
piętra, uroczej klaczy o sierści w kolorze musu malinowego i
srebrzystoszarej grzywie opadającej na oczy.** Dotąd niezbyt często
rozmawiali, głównie dlatego, że Starry całe dnie spędzał w
redakcji, a wieczorami natychmiast zamykał się u siebie.
- Witam,
panno Breeze - uśmiechnął się promiennie, wprawiając tym klacz w
niejakie zdumienie. - Bardzo miło mi panią widzieć. Może napije
się pani ze mną herbaty? - spytał wesoło, nie mogąc powstrzymać
się od myśli, że powinien był zrobić to już dawno.
- Jasne,
z przyjemnością – odpowiedziała po chwili klacz, niepewnie
odwzajemniając uśmiech. Starry musiał przyznać, że naprawdę
ślicznie wyglądała zakłopotana. - Proszę tylko sekundkę
poczekać, zostawię w domu zakupy i...
-
Nonsens. Pomogę pani – przerwał jej natychmiast, po czym uniósł
magią juki spoczywające na grzbiecie Rose Breeze. Na pyszczku
klaczy pojawił się wyraz ulgi, co Starry natychmiast zrozumiał,
czując ciężar toreb. - Nie powinna się pani tak przemęczać -
zauważył z pewną troską.
- A pan
nie powinien mówić mi per „pani”. Jestem Rose - zbyła go
wesoło, tak że nie mógł powstrzymać śmiechu.
- W
takim razie ja jestem Starry, a nie żaden „pan Tale” -
powiedział, wnosząc zakupy do mieszkania sąsiadki. Potrząsnął
kopytkiem klaczy, zupełnie jakby właśnie się poznali, a nie
mieszkali tuż obok siebie od pięciu lat. W pewnym sensie, tak
właśnie było. - To co z tą herbatą? - spytał po chwili z
szerokim uśmiechem.
***
Dwa tygodnie później
- Wasza
Wysokość...
Księżniczka
spojrzała na niego ciepło.
-
Doprawdy, Starry Tale, twoje sny coraz bardziej przypominają mi
oficjalne audiencje w Canterlocie (12) – powiedziała z błyskiem
rozbawienia w oczach.
- Proszę
wybaczyć, Wasza Wysokość... Chyba nie umiem inaczej – odparł z
rozbrajającą szczerością jednorożec, zerkając na Księżniczkę
spod granatowej grzywy. Ta roześmiała się serdecznie.
- Zatem
nie będę cię więcej upominać – obiecała, ruszając powoli
opustoszałymi uliczkami Vanhoover. - Jak się czujesz, Starry Tale?
Ogier
wiedział, o co chodzi Księżniczce, ale przez chwilę nie
odpowiadał.
- Myślę,
że nigdy nie czułem się w Equestrii lepiej, Wasza Wysokość –
stwierdził w końcu, zerkając z ukosa na klacz.
- Miło
mi to słyszeć, Starry – uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Moja
siostra i ja... Cóż, niepokoiłyśmy się o ciebie. Miałam
nadzieję, że wizyta po drugiej stronie pomoże ci... Uwolnić się
od przeszłości.
- Tak
było, Wasza Wysokość. Chociaż... Nie ukrywam, że nie była
najprzyjemniejsza.
-
Odtrącenie najbliższych nigdy nie jest przyjemne... – powiedziała
ze smutkiem Luna, a Starry zadrżał, uświadomiwszy sobie, że kto
jak kto, ale Pani Nocy wie o tym najlepiej. - Szczególnie, gdy
dzieje się to z naszej winy – dodała po chwili. (13) Ogier nie
wiedział, co odpowiedzieć, więc skinął tylko głową.
Szli
przez chwilę w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.
- Nie
masz już koszmarów – zauważyła po chwili Księżniczka,
przerywając ciszę.
- To
prawda – przytaknął. - Jeśli o to chodzi, chyba nie będę w
najbliższym czasie fatygował Waszej Wysokości...
Roześmiali
się oboje, choć Starry sam nie do końca pojmował, co takiego
zabawnego było w tym zdaniu. W końcu Księżniczka zatrzymała się.
- Do
zobaczenia, Starry Tale. Pamiętaj, że zawsze będziesz mile
widzianym gościem na zamku w Canterlocie – powiedziała. Starry
chciał odpowiedzieć, ale nagle zerwał się silny wiatr, dmuchając
mu w pyszczek kurzem i piaskiem z ulicy. Odruchowo zamknął oczy, a
kiedy je otworzył, Księżniczki już nie było. Powoli otuliła go
miękka ciemność.
Ciemność
bez snów i bez koszmarów.
KONIEC
__________________________________
(1) fragm. piosenki Commercial Radio w wykonaniu zespołu 3 feet smaller
(2) Vanhoover - miasto w północno-zachodniej części Equestrii (państwa zamieszkanego przez kucyki), wzorowane na "ludzkim" Vancouver
(3) Księżniczka Luna - współwładczyni Equestrii, odpowiedzialna za rozpoczynanie nocy (jej siostra, Celestia, jest Panią Dnia); może odwiedzać swoich poddanych w ich snach, a także do pewnego stopnia na nie wpływać
(4) "Słodka Celestio" - powiedzenie stworzone przez bronies, nieużywane w serialu, odpowiednik ludzkiego "Słodki Jezu!"
(5) brohoof - powitanie charakterystyczne dla bronies, przybijane pięścią w podobny sposób co "żółwik" (od bro - brat i hoof - kopytko)
(6) Discord - Pan Chaosu, jeden z antagonistów serialu; nie należy do rasy kucyków, jest draconequusem (wygląda jak zlepek kilku różnych zwierząt)
(7) Rainbow Dash - jedna z głównych bohaterek serialu, Element Lojalności; ma charakterystyczną, tęczową grzywę
(8) Nightmare Moon - "zła" wersja Księżniczki Luny, która tysiąc lat wcześniej została wygnana na księżyc przez Celestię. Główne bohaterki stoczyły z nią bitwę na początku serialu, uwalniając drugą księżniczkę spod władzy jej mrocznej natury
(9) Twilight Sparkle - główna bohaterka serialu, uczennica Księżniczki Celestii; Element Magii
(10) Ponymeet - spotkanie bronies, mniej lub bardziej zorganizowane, niekiedy w formie małego konwentu
(11) "piórwa" - przekleństwo używane przez bronies (nie w serialu!), powstałe w wyniku tłumaczenia zagranicznego opowiadania. Jest odpowiednikiem... A zresztą, myślę, że wszyscy się domyślą czego (jeśli nie, lepiej dla Was!)
(12) Canterlot - stolica Equestrii
(13) Chodzi o wspomniane wcześniej wygnanie Księżniczki na księżyc po jej przemianie w Nightmare Moon (która miała miejsce, ponieważ młodsza księżniczka była zazdrosna o Celestię i uwielbienie poddanych dla jej Dnia)
* Wizualizacja Starry'ego
* Wizualizacja Starry'ego
Z dumą przyznam się do współpracy przy tym fragmencie (znaczy... Scatty napisała i napracowała się a ja sie czepiałem szczegółów) :v
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się sama historia z przeniesieniem do innego świata i choć w sumie Equestria jest dla mnie za słodka, to jednak motyw pobudza wyobraźnię. Moi literaccy bohaterowie również zostali niektórzy zponiaczowani... ale o tym nie wiedzą ;D
Szkoda że w sumie całej rodziny Marcin nie wziął do Equestrii, ale pewnie by im to nie pasowało, nie wszystkim się tam podoba
Ach, kucyki! Jak można przerabiać te urocze i proste maleństwa na kogoś takiego jak Marcin!
OdpowiedzUsuńAleż to wręcz odwrotnie - Marcin został przerobiony na kucyka ^^
Usuń~ Scatty