poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Opowiadanie: "Konwertyta"

Od Autorki:
Zamieszczam to opowiadanie w ramach... Eksperymentu. Jest to fanfiction z dość specyficznego uniwersum, jakim jest świat serialu "My Little Pony: Friendship is Magic" (należącego do Hasbro), utrzymane w klimacie tzw. "Biur Adaptacyjnych" (wymyślonej przez fanów organizacji zajmującej się zmienianiem ludzi w kucyki). Zanim jednak zamkniecie kartę z blogiem i poprzysięgniecie sobie nigdy więcej tu nie wracać - proszę, dajcie mu szansę. Nie trzeba być fanem kucyków, by zrozumieć przesłanie tego tekstu, wydaje mi się też, że samo uniwersum udało mi się przedstawić niezbyt nachalnie i bez zbędnej ostentacji. Nie liczę na to, że kogokolwiek zachęcę do obejrzenia serialu, nikogo nie chcę "nawracać" ani przekonywać o swojej racji, nie chcę też wchodzić w jałowe dyskusje co do istoty serialu. Chciałabym tylko, żebyście - jak zwykle - szczerze powiedzieli mi, co myślicie o samym tekście.
Do opowiadania dodałam wyjaśnienia w formie przypisów umieszczonych na końcu tekstu, dla tych, którzy uniwersum ani fandomu bronies nie znają, ale są ciekawi poszczególnych informacji.
Cóż, po tym wyjątkowo długim wstępie pozostaje mi tylko zaprosić Was do przeczytania.
Miłej lektury!


______________________________________



Konwertyta


- Marcin? Hej, Marcin!
Odwrócił się i uśmiechnął, widząc biegnącą ku niemu znajomą postać. Chwilę potem poczuł obejmujące go za szyję małe rączki. Dziewczęcy śmiech poniósł się echem po pokoju, kiedy podniósł siostrzyczkę i zakręcił się wokół własnej osi.
- Postaw mnie, Marcin!
Usłuchał natychmiast i przykucnął, wpatrując się w rozpromienioną twarzyczkę.
- Mama mówi, że obiad już jest na stole! Chodź, bo wystygnie!
Wybiegła natychmiast, a on ruszył za nią. Zobaczył, jak znika za rogiem korytarza, znacznie dłuższego niż pamiętał... Przyspieszył kroku, by ją dogonić. Chwilę potem wszedł do znajomego pokoju.
Było pusto, choć wciąż słyszał echo śmiechu, jakby Weronika dopiero co stąd wybiegła... Rozejrzał się i zdumiał, widząc grubą warstwę kurzu na meblach. Przejechał palcem po najbliższej półce, zostawiając na niej lśniący ślad. Dziwne. Mama nigdy nie pozwalała, by dom wyglądał niechlujnie, sprzątała przynajmniej raz w tygodniu.
Im dłużej przyglądał się wypełniającym pokój sprzętom, tym więcej widział oznak zaniedbania i długiego nieużywania. Wilgoć na ścianach, uschnięte rośliny w wyblakłych doniczkach, nawet pajęczyny w kątach, pleśń wżerająca się w obicia kanapy...
Śmiech Weroniki brzmiał mu w uszach, choć wciąż nigdzie nie mógł dostrzec siedmiolatki.
- Marcin! Pospiesz się, mama czeka z obiadem! Marcin! Czy mogę pobawić się twoimi figurkami? Marcin! Marcin! Marcin!

***


Starry Tale obudził się gwałtownie. Oddychał szybko jak po długim galopie, choć przecież wciąż leżał bezpiecznie w swoim łóżku...
Uniósł kopytko i bezwiednie przejechał nim po pyszczku. Znowu te chore sny... Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie one.
Leniwie zsunął wszystkie cztery kopyta na podłogę i wstał, a właściwie zwalił się ciężko z posłania. Ruszył ospale do sąsiedniego pomieszczenia, służącego za kuchnię. Mijając lustro, zerknął na swoje odbicie. Jak zwykle straszyła z niego rozczochrana granatowa grzywa z beżowymi pasemkami w kolorze reszty sierści, nieustannie opadająca na zmęczone, zielone oczy.*
- I'm just an ordinary guy... (1) - zanucił pod nosem, po czym potruchtał dalej. W kilka minut uwinął się z przygotowaniem kanapek z sianem i kawy, do której po namyśle dosypał trochę owsa. Jadł powoli, przy stoliku tuż obok okna. Zasypana śniegiem ulica, widziana z szóstego piętra kamienicy, wyglądała bajecznie. Starry nieco bezmyślnie podążał wzrokiem za przypadkowymi kucykami, wędrującymi to tu to tam w sobie tylko znanym celu. Niekiedy zaszczycał też obojętnym spojrzeniem pędzące dorożki.
W końcu, kiedy magią chciał unieść kolejną kanapkę, zorientował się, że talerz jest już pusty. Wstał, po czym nie zastanawiając się nad tym, co robi, pozmywał i ubrał się. Wyszedł z mieszkania, po drodze zawiązując szalik. Zbiegł po sześćdziesięciu trzech stopniach i już był na ulicy.
Dopiero wtedy zorientował się, że wszystko to zrobił zupełnie bez udziału woli.
- Rutyna... - mruknął do siebie i raźno, o ile to możliwe przy tak ponurym nastroju, jak ten, który towarzyszył mu od rana, ruszył przed siebie.
Czy mógł narzekać na swoje życie?
Nie.
Miał dochodowe zajęcie, miał mieszkanie w przyzwoitej dzielnicy, miał grupkę zaufanych znajomych. O niektórych mógłby nawet powiedzieć „przyjaciele”, choć starał się nie szastać tym określeniem na prawo i lewo. Może Vanhoover (2) było odrobinę zbyt chłodne, jak na jego gust, ale nawet to nie stanowiło większego problemu...
- Przepraszam... Czy pan Tale?
Głos, który wyrwał go z tych niemal filozoficznych rozmyślań, należał do czerwonogrzywej klaczy w średnim wieku, uśmiechającej się do niego z czymś na kształt podekscytowania, graniczącego z euforią.
Starry natychmiast posłał jej jeden ze swych wystudiowanych uśmiechów zawodowca.
- Tak, to ja. Z kim mam przyjemność? - spytał uprzejmie.
- Crystal Heart, panie Tale. Ja i mój syn wprost pana uwielbiamy! Czy byłby pan tak miły...? - odpowiedziała z entuzjazmem, podsuwając mu podniszczony nieco egzemplarz książki, z prowizoryczną zakładką (chyba kawałkiem gazety) wciąż tkwiącą gdzieś w połowie grubości.
- Oczywiście, już się robi – mrugnął do niej porozumiewawczo, unosząc w błękitnej poświacie magii swoje nieodłączne pióro i maleńki kałamarz, który żartobliwie nazywał „turystycznym”. - Jak nazywa się syn? - spytał jeszcze, spoglądając na klacz znad uniesionej książki.
- Obsidian - padła odpowiedź.
Starry otworzył książkę na tytułowej stronie.
Pośród gwiazd.
Tom 3: Planeta Skye”
AUTOR
Starry Tale.
Uśmiechnął się nieco bardziej szczerze, po czym na wolnym kawałku przestrzeni naskrobał parę słów i imiona obu kucyków. Następnie złożył zamaszysty, przez całe godziny ćwiczony podpis, i oddał książkę właścicielce.
- Dziękuję, panie Tale! - zawołała uradowana Crystal Heart, czytając skromną dedykację.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, skłaniając lekko głowę. Ruszył dalej ulicą w nieco lepszym humorze. Taaak... To dlatego zaczął pisać: dla chwil, w których dowiadywał się, że sprawił tym komuś radość. Obudziło się w nim coś na kształt wrażenia, może snu... Zdawało mu się, że kiedyś miewał już podobne myśli. Dawno temu, zanim...
Potrząsnął głową. Nie powinien wracać do przeszłości. Od dobrych pięciu lat jego miejsce było tutaj, w Vanhoover.
Kiedy wszedł do budynku redakcji, jak zwykle powitały go pełne szczerej sympatii spojrzenia kolegów i rozmaite pytania o obecny stan jego życia, od wyspania się, po „znalezienie wreszcie jakiejś porządnej klaczy". Na wszystkie odpowiadał z równie szczerym uśmiechem. Poranna melancholia ulotniła się tak szybko, jak wcześniej pojawiła, zepchnięta na bok przez zbliżającą się perspektywę pracy.
Niemal roześmiał się radośnie, kiedy na jego biurku wylądowały trzy opasłe ręko..., tfu, kopytopisy, które czekały na jego korektę.
Jak za starych, dobrych czasów, pomyślał, przyciągając do siebie pierwsze karty i sięgając po pióro.
Chociaż wtedy wszystko było znacznie prostsze, dodał, spoglądając z nieco mniejszym niż dotąd entuzjazmem na stertę papieru i marząc o maszynach ze swoich książek i snów.
Westchnął nieznacznie, po czym zabrał się za czytanie.



*



Młody pisarz coraz częściej przyłapywał się na tym, że wraca myślami do czasów sprzed przeprowadzki, że zaczyna tęsknić za dawnym życiem. Tam wszystko było takie... Proste. Nie musiał być „dorosły”, odpowiedzialny, ani samodzielny. Przeprowadzka była na tyle spontaniczna, że zupełnie nie wziął tego pod uwagę, i byłby już zapomniał o tym, co było, gdyby nie sny. A właściwie jeden sen, powtarzający się coraz częściej i częściej.
Teraz, kiedy w zwykły, piątkowy wieczór siedział przy niskim stoliku w kuchni, wpatrując się w migoczący płomyk świeczki, doszedł do przykrego wniosku, że mógł to wszystko załatwić inaczej, lepiej. Że głupio zrobił, znikając tak nagle, bez pożegnania... Przeprowadzka tak go jednak pochłonęła, że wtedy zupełnie o tym nie pomyślał.
Gdybym tylko mógł wrócić... Chociaż na jeden dzień, przemknęło mu przez głowę, kiedy zdmuchiwał płomyk.
- Happy birthday to you... - zaśpiewał cicho, ostrożnie wyciągając telekinezą świeczkę ze swojej urodzinowej muffinki. Czekoladowe ciastko było wyborne, ale Starry nie potrafił się cieszyć tą małą przyjemnością. Patrząc ponuro na ustawione na szafce nocnej prezenty od kolegów z pracy, położył się do łóżka i niemal natychmiast zasnął.

*


Śniło mu się, że wyszedł z mieszkania i pojechał na dworzec kolejowy w Vanhoover. Był zupełnie opustoszały, a przy peronie nie stał żaden pociąg. Usiadł na ławeczce, czekając aż jakiś nadjedzie, chociaż nie wiedział, dokąd właściwie chce jechać. Po prostu czekał.
- Witaj, Starry Tale.
Głęboki, niski głos dobiegał gdzieś z lewej. Starry poderwał się z ławeczki i ukłonił, widząc, z kim ma do czynienia.
- Wasza Wysokość – odparł nieco drżącym głosem Księżniczce Lunie (3).
- Wstań, Starry. Nie jesteś na audiencji – powiedziała dość wesoło Księżniczka, spoglądając na niego z góry. Dosłownie, bo była znacznie wyższa od ogiera.
Usłuchał i wyprostował się.
- Czy ja... Śnię, Wasza Wysokość? - spytał dość głupio.
- Tak... Póki co śnisz - granatowa klacz zmierzyła go uważnym spojrzeniem swoich ciemnoniebieskich oczu.
- Póki co? - wyrwało mu się. Zapomniał nawet o tytule Księżniczki, ale ta zdawała się nie zwracać na to większej uwagi.
- Byłeś dobrym poddanym przez te pięć lat, Starry Tale – oznajmiła mu po chwili, ignorując pytanie. - Ja i moja siostra jesteśmy dumne, że ktoś taki jak ty zdecydował się zamieszkać w naszym kraju.
- Ja... Dziękuję, Wasza Wysokość. To... To był dla mnie ogromny zaszczyt – odpowiedział nieco kulawo, ale w gruncie rzeczy szczerze. Bądź co bądź, nie każdy dostawał taką szansę. Tylko że...
- Chciałbyś nas o coś prosić, Starry Tale? - spytała Luna. W tonie jej głosu była jakaś dziwna nuta. Starry odniósł wrażenie, że Księżniczka dobrze wie, co mu chodzi po głowie.
- T-tak, Wasza Wysokość. Chodzi o to, że... - urwał, zupełnie nie wiedząc, jak ubrać swoje myśli w słowa.
- Chciałbyś wrócić i zobaczyć, jak wygląda życie, które zostawiłeś – skończyła za niego klacz. Trafiła w sedno, więc Starry skinął tylko twierdząco głową.
- Właściwie to tak, Wasza Wysokość.
- Muszę cię ostrzec, Starry Tale – powiedziała Księżniczka. - Kiedy przeniosłeś się do Equestrii, zadziałała bardzo silna magia. Nie bez powodu takie zmiany uchodzą za nieodwracalne...
- Uchodzą? Czy to znaczy, że... Że jednak mogłaby mnie Księżniczka tam wysłać? - uczepił się z nadzieją w głosie tego jednego słowa, zupełnie nie zwracając uwagi na resztę.
Luna milczała przez chwilę.
- Mogłabym, Starry. I jeśli poprosisz, zrobię to, ze względu na to, jak dobrym kucykiem byłeś przez te lata.
- Proszę... Proszę, niech księżniczka pozwoli mi wrócić chociaż na jeden dzień... – powiedział natychmiast, podnosząc na nią błagalne spojrzenie.
Klacz spojrzała na niego z dziwnym wyrazem pyszczka. Starry'emu wydawało się, że jest to smutek, a może współczucie...
W tej samej chwili na peron z hukiem wjechał pociąg. Księżniczka ani drgnęła, co kazało ogierowi myśleć, że była to jej sprawka. Nie miał pojęcia skąd, ale wiedział, że musi do niego wsiąść, ukłonił się więc na pożegnanie.
- Dziękuję, Wasza Wysokość – powiedział, czując, że to jednocześnie zbyt mało i zbyt dużo. Potem potruchtał w kierunku krawędzi peronu. Obejrzał się w drzwiach, z jednym kopytkiem na schodku, ale Luna zniknęła bez śladu. Wsiadł do pociągu, który okazał się być zupełnie pusty. Rozlokował się wygodnie przy oknie w jednym z przedziałów, bezwiednie opierając głowę o szybę. Wkrótce potem pociąg zagwizdał przeciągle i ruszył, z każdą chwilą nabierając prędkości.
W końcu tempo jazdy się unormowało, a Starry z coraz większym trudem powstrzymywał powieki przed opadaniem. Czy można usnąć we śnie?, zastanowił się jeszcze, po czym zapadł się w miękką, ciepłą ciemność.

*



Niezbyt głośny, choć świdrujący uszy gwar wdarł się w ciemność bez snów, w której pogrążony był całą drogę. Otworzył oczy i wytrzeszczył je z niedowierzaniem, widząc przez szybę, o którą się opierał, znajomy peron.
Znajdował się w swoim rodzinnym mieście.
Nieco oszołomiony tym odkryciem, zastanawiając się przy tym, czy nie jest to przypadkiem kolejny sen, uniósł dłoń i...
Zaraz, dłoń?!
- Jestem człowiekiem – stwierdził niezbyt mądrze na głos, ściągając na siebie tym samym dość nieprzychylne spojrzenia współpasażerów. Wszyscy z wyjątkiem niego krzątali się już przy swoich bagażach, oczekując na możliwość wysiadki.
Starry wstał i spojrzał w dół, na swoje ciało... Swoje dawne ciało, którego nie miał możliwości oglądać od ponad pięciu lat. Zobaczył obute w adidasy stopy i ukryte w workowatych dżinsach nogi... Dwie nogi. Uniósł ręce i z niejaką fascynacją poruszył po kolei wszystkimi palcami. Słodka Celestio (4), pomyślał. Ja mam palce!
Dokonywanie coraz to nowych, jakże odkrywczych spostrzeżeń, przerwał mu dźwięk otwierających się drzwi przedziału. Nieco chwiejnym krokiem, niezwyczajny do poruszania się w pionie, udał się za resztą śpieszących się pasażerów w stronę wyjścia z wagonu. Chwilę potem stał już na brudnym, miejskim peronie.
- Jak dobrze być w domu – rzucił do siebie z uśmiechem, pełną piersią wdychając wymieszaną woń kurzu, metalu, spalin i uryny. Teraz, kiedy nieodłączne zapachy polskiego dworca wypełniły mu nozdrza, uświadomił sobie, jak bardzo mu ich brakowało. Nawet tych szczyn...
Pewnym już krokiem Marcin, jak odruchowo myślał o sobie znajdując się w swojej ludzkiej postaci, ruszył przed siebie, rozglądając się wokół z entuzjazmem godnym japońskiego turysty. Z zachwytem chłonął wzrokiem brudny peron, zniszczone ławeczki i ponurych podróżnych... Wszystko to, czego kiedyś nienawidził w tym dworcu, teraz nabrało dla niego nieopisanego wręcz uroku. Jak stary dinozaur-zabawka znaleziony na zakurzonym strychu po latach zapomnienia, który mimo oderwanego ogona i braku przedniej łapy wciąż budzi strach echem dawnego terroru z udawanych inwazji...
Nie, to jednak słabe porównanie, pomyślał, natychmiast wykreślając je z zapełnianej nieustannie listy celnych metafor gdzieś z tyłu swojego umysłu.
Tymczasem wyszedł już na ulicę. Wszystko zdawało się być dokładnie takie samo, jak kilka lat temu, kiedy jeszcze jako nastolatek włóczył się tędy, z kumplami lub samotnie, zastanawiając się, jak wyjaśni rodzicom kolejne nieusprawiedliwione godziny lekcji. Z rozrzewnieniem dostrzegał znajome miejsca, z których każde wiązało się z jakimś dawnym wspomnieniem, dotychczas zagrzebanym w odmętach pamięci niczym leniwy kot w miękkiej pościeli.
To już lepsze, ocenił, dodając porównanie do wyimaginowanej listy.
Ktoś na niego wpadł. Wymamrotał przeprosiny i już miał odejść ze spuszczoną głową, gdy jego wzrok padł na breloczek przy torbie potrąconego. Znajomy breloczek.
- Marek? - spytał z niedowierzaniem, podnosząc wzrok na kolegę. - Jezu, Marek! Kopę lat! - uśmiechnął się szeroko, wyciągając rękę do przybicia brohoofa (5).
Chłopak, który według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien wyszczerzyć się dwa razy szerzej niż on i spytać gdzie, na grzywę Celestii, podziewał się przez pięć lat, zmierzył go przeciągłym, badawczym spojrzeniem.
- My się znamy? - spytał ostrożnie, patrząc nieufnie na wyciągniętą pięść rozmówcy. Marcin z wrażenia otworzył usta, przez chwilę nie będąc w stanie wydusić z siebie choćby słowa.
- Ż-że co? No co ty, stary, nie poznajesz mnie? To ja! Marcin! Marcin Szklarski! - wydukał w końcu, przypisując dość niespodziewaną reakcję kolegi szokowi ze spotkania.
Marek przez chwilę marszczył śmiesznie brwi, jak zawsze, gdy usiłował coś sobie przypomnieć.
- Przykro mi – powiedział w końcu ze szczerym żalem. - Nie znam nikogo takiego... Musiałeś mnie z kimś pomylić.
Poprawił na ramieniu torbę i odszedł. Marcin długo jeszcze stał w miejscu, patrząc z niedowierzaniem na kołyszącego się bezczelnie przy zapięciu pluszowego Discorda (6). Nawet kiedy Marek zniknął mu z oczu, wciąż miał wrażenie, że zawieszona na metalowym kółku maskotka rechocze z niego szyderczo.

*


Nieco wytrącony z równowagi spotkaniem dawnego znajomego, Marcin przez kilka godzin po prostu włóczył się po mieście. Nie przyznałby się do tego, ale gdzieś w głębi duszy zwyczajnie się bał. Czy Marek rzeczywiście mógł tak po prostu zapomnieć ich kilkuletnią znajomość? Co z resztą ludzi, których poznał w fandomie?
Doszedłszy do logicznego wniosku, że nie przekona się, dopóki nie spróbuje, Marcin ruszył w kierunku tradycyjnego miejsca spotkań lokalnych bronies. Z prostej kalkulacji wynikało, że dziś przypadał dzień, w którym towarzysko zbierali się małą grupką na wspólne spędzanie popołudnia, na wszelki wypadek zapytał jednak kogoś na ulicy. Data się zgadzała i dziesięć minut później był już prawie na miejscu, z daleka wypatrując znajomych twarzy, lub chociaż zwyczajowych fanowskich atrybutów, jak koszulki, torby czy pluszaki z kucykami.
Wreszcie ich dostrzegł, kilkuosobową grupkę zaśmiewającą się właśnie z jakiegoś dowcipu. Jeden z uczestników miał na sobie dość dużo mówiący T-shirt z napisem „I'm a brony. Deal with it” i grafiką z Rainbow Dash (7), inny małą torbę z nadrukiem Nightmare Moon (8). Marcin przyspieszył mimowolnie, czując, że przykład z kroku zaczyna brać serce, teraz bijące mocno pod luźną koszulką. Podszedłszy bliżej, zauważył trzech znajomych sprzed przeprowadzki i kilka nowych twarzy. W końcu bronies dostrzegli go, zapewne dzięki Twilight (9) szczerzącej się uroczo z jego brzucha. Kiedy jeden z nich – Robert, zauważył w myślach – uśmiechnął się do niego szeroko, kamień spadł mu z serca. Więc jednak...
- Hej! Nowy w fandomie? - rzucił kolega, czym momentalnie zrujnował wszystkie jego nadzieje na uznanie sytuacji sprzed paru godzin za przypadek.
- Właściwie to nie... - zaczął, czując, że zaczyna blednąć.
- Aaa, jeden z tych „cichociemnych”? Cóż, witamy w naszym skromnym gronie... - przywitał go uprzejmie Robert, jakby faktycznie miał do czynienia z „nowoponiaczem”. Jak gdyby nie spali kilka śpiworów od siebie na tylu konwentach i ponymeetach (10), jak gdyby nie spotykali się w towarzystwie innych bronies przynajmniej dwa razy w miesiącu. Jeszcze kilka lat temu... Na grzywę Celestii... To nie może być prawda, pomyślał z rozpaczą.
Tymczasem Robert z entuzjazmem przedstawiał mu kolejnych członków ekipy. Marcin uśmiechał się dzielnie, a nawet poszedł wraz z grupą na krótką przechadzkę po mieście. Szybko jednak doszedł do wniosku, że dłużej nie zniesie traktowania go jak obcego, więc pożegnał się grzecznie z „nowymi” kolegami i czym prędzej oddalił.


*

Nie... Nie... To się nie dzieje naprawdę..., powtarzał w myślach jak mantrę, wędrując ulicami rodzinnego miasta. To tylko jakiś chory sen...
A jednak, choć z całego serca pragnął w to wierzyć, wiedział, że nic, odkąd obudził się w pociągu jako człowiek, nie było snem. Księżniczka Luna naprawdę spełniła jego prośbę. Pozwoliła mu wrócić do życia, które zostawił za sobą w momencie, w którym zielony jednorożec postawił przed nim dwie butelki, niczym Morfeusz w Matrixie czekając, aż dokona wyboru. Pozwoliła mu wrócić do tego, co stracił, wychylając jednym łykiem pachnący winogronami eliksir...
Nogi same poniosły go w kierunku osiedla, z którym wiązał najwięcej wspomnień. Serce waliło mu jak młotem, ale musiał tam iść, zobaczyć to na własne oczy. Na własnej skórze poczuć dręczący go od lat koszmar.
Nie bez powodu takie zmiany uchodzą za nieodwracalne.
Czy właśnie to miała na myśli Księżniczka? Do siana, przecież to niemożliwe, żeby tak po prostu został wymazany...
Jesteś pewien?, spytał cichy, złośliwy głosik w jego głowie, o którego istnienie nawet się nie podejrzewał.
Zatrzymał się nagle. Był pięć minut drogi od miejsca, które przez dwadzieścia lat swojego życia dumnie nazywał „domem”. Buntujący się żołądek wyraźnie mówił mu jednak, że nie jest gotowy na to, by swoje najgorsze przeczucia skonfrontować z rzeczywistością...
Nagła myśl skierowała jego kroki w kierunku miejskiej biblioteki. Jeśli jego obawy są słuszne, wolał się najpierw o tym upewnić.
A nic nie zapewni mu lepszego dostępu do informacji, niż Internet, prawda?

*


Widok tak często odwiedzanego kiedyś miejsca nieco go uspokoił. W bibliotece nic się nie zmieniło, może prócz zdobiących ściany dziecięcych prac plastycznych. Wciąż te same beżowe kafelki na podłodze, drewniane stoły otoczone krzesłami i niezliczone regały wypełnione po brzegi książkami, dawały mu jednak poczucie, że jest coś stałego i pewnego w tym całym szaleństwie.
Przywitał się grzecznie z bibliotekarką. Tak jak się spodziewał, patrzyła na niego jak na kogoś zupełnie obcego, mimo że za młodu niezliczoną ilość razy pytał ją o radę w sprawie wyboru książek i prowadził długie dyskusje na tematy tak ważne jak ten, czy Tolkien był lepszym pisarzem niż Dickens.
Na poczekaniu zmyślił historyjkę, że zupełnie wyleciało mu z głowy, czy ma w bibliotece założoną kartę, bo mieszkał w dzielnicy obok i...
Opowiadał, opowiadał i opowiadał, a znajoma twarz bibliotekarki uśmiechała się do niego wyrozumiale. Nie zdziwiło jej ani jedno jego słowo, ani jedno kłamstwo. W końcu podał jej swoje nazwisko, a ona postukała chwilę w klawiaturę komputera na biurku, po czym oznajmiła że nie, nikogo takiego jak Marcin Szklarski w bazie nie ma i nie było.
Marcin przełknął ślinę i nieco drżącym głosem spytał, czy mógłby skorzystać z komputera, a bibliotekarka z miłym uśmiechem wskazała mu jedno ze stanowisk w czytelni. Uprzedziła tylko, że nie powinien używać go dla rozrywki, po czym oddaliła się pomiędzy regały, by odnieść leżące obok jej biurka książki na właściwe półki.
Marcin z niemal nabożną czcią usiadł przy komputerze i nacisnął przycisk WŁĄCZ. Dłuższą chwilę zajęło mu zaznajomienie się z nowym systemem operacyjnym i przyzwyczajenie palców do w miarę sprawnego wybierania klawiszy, ale w końcu wyszukiwarka otworzyła przed nim podwoje sieci.
Po krótkim namyśle klawiatura zaklekotała cicho, a na wąskim pasku pojawiło się jedno słowo, od początku jego przynależności do fandomu służące mu za pseudonim...
Z rosnącym zwątpieniem przetrząsał kolejne strony, nie znajdując na nich zupełnie nic godnego uwagi – a tym bardziej związanego z nim. Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań pacnął się otwartą dłonią w czoło, w duchu przeklinając własną głupotę. Ponownie przesunął palcami po klawiaturze, nieco zdumiony, że mimo upływu lat wciąż pamiętają ten charakterystyczny układ adresu strony. Przez chwilę w napięciu czekał, a na ekranie pojawiały się coraz to nowe elementy. Cóż, wyglądało to zdecydowanie inaczej niż wtedy, gdy sam korzystał z forum... Ale z całą pewnością było to dokładnie to samo miejsce, w którym spędzał długie godziny, czytając, komentując i pisząc, dzięki któremu poznał tak wielu ludzi z całej Polski.
Odetchnął ciężko, czując się, jakby miał przejść po zawieszonej nad przepaścią linie (dobre porównanie, pomyślał, notując je w pamięci), a nie zalogować na kucykowym forum. Nieco drżącymi palcami wpisał nick, przełączył na sąsiednią rubryczkę i pod szeregiem małych kropek ukrył swoje hasło. Nie było mowy o pomyłce, bo mimo licznych ostrzeżeń o hakerach, wszędzie używał tego samego ciągu liter, zarówno jeśli chodzi o nazwę, jak i zabezpieczenie konta.
Podana nazwa użytkownika lub hasło są nieprawidłowe.
Pociemniało mu przed oczami. Nie sądził, by administracja usuwała nieaktywne konta, co oznaczało, że naprawdę nigdy się tu nie rejestrował. A raczej nikt nic o tym nie wiedział.
Z rosnącym poczuciem rezygnacji przeglądał kolejne strony, portale i serwisy, nie tylko fanowskie, na których kiedyś się udzielał. Wszystkie informowały go o błędzie i uprzejmie pytały, czy nie zapomniał przypadkiem hasła.
- Piórwa (11) – zaklął pod nosem. Porażką skończyła się również próba odnalezienia prowadzonego kiedyś bloga z fanfikami. Jakiekolwiek przejawy jego twórczości zniknęły z odmętów sieci jak gdyby nigdy nie powstały.
W końcu wyłączył komputer i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, opuścił bibliotekę, nie zadając sobie nawet trudu, by pożegnać siedzącą za biurkiem kobietę. Na zewnątrz usiadł na pierwszej lepszej pokrytej graffiti ławce i ukrył twarz w dłoniach.
Nie istniał.
Jakkolwiek idiotycznie i absurdalnie by to nie brzmiało, jakkolwiek nie próbowałby dowieść, że to tylko okrutny żart, taka była prawda.
Jako człowiek nie istniał...

*


Dłoń Marcina zatrzymała się raptem kilka centymetrów od drewna, jakby natrafiła na jakąś niewidzialną barierę. W rzeczywistości po prostu nie mógł się zmusić do tego, by zapukać. Nie był pewien, jak zniesie to, co znajdzie za tymi boleśnie znajomymi drzwiami.
W końcu przełamał się i zapukał. Echo kilku głuchych dźwięków rozniosło się po dość zaniedbanej klatce schodowej, mrożąc mu krew w żyłach.
Po długiej chwili, która zdawała mu się wiecznością, usłyszał w pomieszczeniu za drzwiami cichy szmer kroków. Na moment zapadła cisza, po czym rozległ się charakterystyczny szczęk zamka i drzwi uchyliły się odrobinę.
- Tak? - spytała Marcina stojąca za nimi kobieta. Pytające spojrzenie, którym go zmierzyła, było jak uderzenie obuchem w głowę. Mimowolnie cofnął się o pół kroku.
- Dzień dobry – odezwał się cicho, z ledwością powstrzymując się od powiedzenia „cześć, mamo” i przytulenia kobiety. - Ja...
- Mamusiu, kto to jest?
Wysoki, chociaż znacznie mniej piskliwy niż pamiętał głosik, rozległ się nagle gdzieś w przedpokoju. Chwilę później przy boku jego matki pojawiła się radosna twarzyczka dwunastoletniej dziewczynki, wpatrującej się w niego z właściwą dzieciom niepohamowaną ciekawością. Jej proste czarne włosy były potargane i rozwiane, policzki rumiane. Zapewne jeszcze minutę temu biegała po całym mieszkaniu, jak zwykle udając, że galopuje na koniu przez ukwieconą łąkę.
- Nie przeszkadzaj mamie, Weroniczko, idź się bawić do salonu – powiedziała z uśmiechem jego matka, pieszczotliwym ruchem przygładzając włosy dziewczynki. Marcin poczuł, jak w gardle rośnie mu wielka gula. Siostra raz jeszcze wlepiła w niego swoje duże orzechowe oczy, po czym zniknęła w głębi mieszkania.
- Pan w jakiej sprawie? - spytała kobieta, zwracając się z powrotem do niego.
- Hmm... Przepraszam, ja... Chyba pomyliłem adres – skłamał gładko, wciskając ręce w kieszenie dżinsów, by ukryć ich drżenie. - Przepraszam za kłopot.
- Nic się nie stało – matka uśmiechnęła się do niego uprzejmie. - Szuka pan kogoś? Może pomogę? - spytała. Widział w jej oczach, tak podobnych do oczu Weroniki, sympatię i ciepło, jak zawsze, gdy na niego patrzyła. Brakowało w nich jednego.
Miłości.
- Nie, dziękuję pani bardzo. Chyba powinienem już wrócić... Do domu.

***


Dom.
Zabawne, że tak właśnie pomyślał o Vanhoover, kiedy pociąg z łoskotem zatrzymał się na miejskim dworcu... Dotąd, choć uwielbiał swoje małe, przytulne mieszkanko, nigdy nie czuł się w nim jak w domu. Było miejscem do życia, lokum.
Jakie to dziwne, że jeden dzień, jedna wizyta może zmienić... Cóż, właściwie wszystko.
Starry ostrożnie postawił kopytko na kamiennej płycie dworca. Rozglądając się wokół, uświadomił sobie, że czuje się znacznie lżejszy. Wspomnienie oczu matki, wpatrujących się w niego jak w zupełnie nieznaną osobę, wciąż bolało, ale wiedział, że wymaganie czegoś innego byłoby z jego strony skrajnym egoizmem. Jego rodzina nie cierpiała po jego zniknięciu. Tylko to się liczyło.
Uśmiechnął się lekko, kiedy wdrapał się na szóste piętro kamienicy i otworzył drzwi do swojego mieszkania.
- Dzień dobry, panie Tale – usłyszał za sobą, kiedy wzruszony wpatrywał się z progu w znajome wnętrze. Odwrócił się do sąsiadki z piętra, uroczej klaczy o sierści w kolorze musu malinowego i srebrzystoszarej grzywie opadającej na oczy.** Dotąd niezbyt często rozmawiali, głównie dlatego, że Starry całe dnie spędzał w redakcji, a wieczorami natychmiast zamykał się u siebie.
- Witam, panno Breeze - uśmiechnął się promiennie, wprawiając tym klacz w niejakie zdumienie. - Bardzo miło mi panią widzieć. Może napije się pani ze mną herbaty? - spytał wesoło, nie mogąc powstrzymać się od myśli, że powinien był zrobić to już dawno.
- Jasne, z przyjemnością – odpowiedziała po chwili klacz, niepewnie odwzajemniając uśmiech. Starry musiał przyznać, że naprawdę ślicznie wyglądała zakłopotana. - Proszę tylko sekundkę poczekać, zostawię w domu zakupy i...
- Nonsens. Pomogę pani – przerwał jej natychmiast, po czym uniósł magią juki spoczywające na grzbiecie Rose Breeze. Na pyszczku klaczy pojawił się wyraz ulgi, co Starry natychmiast zrozumiał, czując ciężar toreb. - Nie powinna się pani tak przemęczać - zauważył z pewną troską.
- A pan nie powinien mówić mi per „pani”. Jestem Rose - zbyła go wesoło, tak że nie mógł powstrzymać śmiechu.
- W takim razie ja jestem Starry, a nie żaden „pan Tale” - powiedział, wnosząc zakupy do mieszkania sąsiadki. Potrząsnął kopytkiem klaczy, zupełnie jakby właśnie się poznali, a nie mieszkali tuż obok siebie od pięciu lat. W pewnym sensie, tak właśnie było. - To co z tą herbatą? - spytał po chwili z szerokim uśmiechem.

***



Dwa tygodnie później

- Wasza Wysokość...
Księżniczka spojrzała na niego ciepło.
- Doprawdy, Starry Tale, twoje sny coraz bardziej przypominają mi oficjalne audiencje w Canterlocie (12) – powiedziała z błyskiem rozbawienia w oczach.
- Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość... Chyba nie umiem inaczej – odparł z rozbrajającą szczerością jednorożec, zerkając na Księżniczkę spod granatowej grzywy. Ta roześmiała się serdecznie.
- Zatem nie będę cię więcej upominać – obiecała, ruszając powoli opustoszałymi uliczkami Vanhoover. - Jak się czujesz, Starry Tale?
Ogier wiedział, o co chodzi Księżniczce, ale przez chwilę nie odpowiadał.
- Myślę, że nigdy nie czułem się w Equestrii lepiej, Wasza Wysokość – stwierdził w końcu, zerkając z ukosa na klacz.
- Miło mi to słyszeć, Starry – uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Moja siostra i ja... Cóż, niepokoiłyśmy się o ciebie. Miałam nadzieję, że wizyta po drugiej stronie pomoże ci... Uwolnić się od przeszłości.
- Tak było, Wasza Wysokość. Chociaż... Nie ukrywam, że nie była najprzyjemniejsza.
- Odtrącenie najbliższych nigdy nie jest przyjemne... – powiedziała ze smutkiem Luna, a Starry zadrżał, uświadomiwszy sobie, że kto jak kto, ale Pani Nocy wie o tym najlepiej. - Szczególnie, gdy dzieje się to z naszej winy – dodała po chwili. (13) Ogier nie wiedział, co odpowiedzieć, więc skinął tylko głową.
Szli przez chwilę w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.
- Nie masz już koszmarów – zauważyła po chwili Księżniczka, przerywając ciszę.
- To prawda – przytaknął. - Jeśli o to chodzi, chyba nie będę w najbliższym czasie fatygował Waszej Wysokości...
Roześmiali się oboje, choć Starry sam nie do końca pojmował, co takiego zabawnego było w tym zdaniu. W końcu Księżniczka zatrzymała się.
- Do zobaczenia, Starry Tale. Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widzianym gościem na zamku w Canterlocie – powiedziała. Starry chciał odpowiedzieć, ale nagle zerwał się silny wiatr, dmuchając mu w pyszczek kurzem i piaskiem z ulicy. Odruchowo zamknął oczy, a kiedy je otworzył, Księżniczki już nie było. Powoli otuliła go miękka ciemność.
Ciemność bez snów i bez koszmarów.


KONIEC



__________________________________
(1) fragm. piosenki Commercial Radio w wykonaniu zespołu 3 feet smaller
(2) Vanhoover - miasto w północno-zachodniej części Equestrii (państwa zamieszkanego przez kucyki), wzorowane na "ludzkim" Vancouver
(3) Księżniczka Luna - współwładczyni Equestrii, odpowiedzialna za rozpoczynanie nocy (jej siostra, Celestia, jest Panią Dnia); może odwiedzać swoich poddanych w ich snach, a także do pewnego stopnia na nie wpływać
(4) "Słodka Celestio" - powiedzenie stworzone przez bronies, nieużywane w serialu, odpowiednik ludzkiego "Słodki Jezu!"
(5) brohoof - powitanie charakterystyczne dla bronies, przybijane pięścią w podobny sposób co "żółwik" (od bro - brat i hoof - kopytko)
(6) Discord - Pan Chaosu, jeden z antagonistów serialu; nie należy do rasy kucyków, jest draconequusem (wygląda jak zlepek kilku różnych zwierząt)
(7) Rainbow Dash - jedna z głównych bohaterek serialu, Element Lojalności; ma charakterystyczną, tęczową grzywę
(8) Nightmare Moon - "zła" wersja Księżniczki Luny, która tysiąc lat wcześniej została wygnana na księżyc przez Celestię. Główne bohaterki stoczyły z nią bitwę na początku serialu, uwalniając drugą księżniczkę spod władzy jej mrocznej natury
(9) Twilight Sparkle - główna bohaterka serialu, uczennica Księżniczki Celestii; Element Magii
(10) Ponymeet - spotkanie bronies, mniej lub bardziej zorganizowane, niekiedy w formie małego konwentu
(11) "piórwa" - przekleństwo używane przez bronies (nie w serialu!), powstałe w wyniku tłumaczenia zagranicznego opowiadania. Jest odpowiednikiem... A zresztą, myślę, że wszyscy się domyślą czego (jeśli nie, lepiej dla Was!)
(12) Canterlot - stolica Equestrii
(13) Chodzi o wspomniane wcześniej wygnanie Księżniczki na księżyc po jej przemianie w Nightmare Moon (która miała miejsce, ponieważ młodsza księżniczka była zazdrosna o Celestię i uwielbienie poddanych dla jej Dnia)


* Wizualizacja Starry'ego




















** Wizualizacja Rose



















Share:

3 komentarze:

  1. Z dumą przyznam się do współpracy przy tym fragmencie (znaczy... Scatty napisała i napracowała się a ja sie czepiałem szczegółów) :v
    Bardzo podoba mi się sama historia z przeniesieniem do innego świata i choć w sumie Equestria jest dla mnie za słodka, to jednak motyw pobudza wyobraźnię. Moi literaccy bohaterowie również zostali niektórzy zponiaczowani... ale o tym nie wiedzą ;D
    Szkoda że w sumie całej rodziny Marcin nie wziął do Equestrii, ale pewnie by im to nie pasowało, nie wszystkim się tam podoba

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, kucyki! Jak można przerabiać te urocze i proste maleństwa na kogoś takiego jak Marcin!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ to wręcz odwrotnie - Marcin został przerobiony na kucyka ^^
      ~ Scatty

      Usuń

Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!