czwartek, 19 lutego 2015

Opowiadanie: "Zdradzona" [cz. 2/3]

Od Autorki:
Przed Wami druga część opowiadania. Lepsza? Gorsza? Na pewno niektóre rzeczy wyjaśnia i powoli, pomalutku zbliża bohaterkę do celu. Jakiego? O tym w ostatniej części ;)

________________________________________


***

Pamiętam, jak pytałam kiedyś matkę, czemu nie mogę wyjść. Nie wtedy, kiedy wpadłam w szał: to było znacznie później, gdy już pogodziłam się z tym, że najprawdopodobniej zostanę w tej piwnicy do końca życia. Opowiedziała mi wtedy o magii.
Powiedziała, że magia objawia się w naturze. Że jest jej potęgą. Kieruje żywiołami i czuwa nad życiem, utrzymując na świecie równowagę. Jest w zwierzętach, przepełnia rośliny, kryje się nawet w wodzie i w skałach. Im dziksza natura, tym więcej w niej magii, tym większa jej władza.
Dotykała wszystkiego… Prócz człowieka.
Nikt nie wiedział czemu, ale ludzie zawsze wolni byli od wpływu magii. Nie potrafili się nią posłużyć ani jej wykorzystać, nie byli w stanie nad nią panować. Wydzierali naturze wszystkie jej skarby i sekrety… Prócz magii. Jej nigdy nie doświadczył żaden człowiek.
Dopóki nie pojawili się Dotknięci.


***


Wędruję już tak długo, że zaczynam potykać się o własne nogi. Miasto mam już za sobą, zgodnie z obietnicą matki za granicą zabudowań zobaczyłam skąpany w ciemności las i drogę biegnącą wprost pomiędzy drzewa.
Tu, pomiędzy roślinami, czuję się o wiele lepiej niż wśród kamiennych budynków. Las żyje, czuję to wyraźnie całą sobą. Zmęczenie momentalnie idzie w niepamięć, znów mogę iść. Ogień buzuje, wypełnia mnie całą, jakby cieszył się z towarzystwa innych, podobnych mu mocy.
W końcu zaczynam rozróżniać kontury roślin. Robi się coraz jaśniej, a im dłużej idę, tym więcej mogę zobaczyć. Dopiero teraz zauważam, że las wypełniają również odgłosy. A może na początku wcale tak nie było? Sama nie wiem. Szum wiatru w liściach przeplata się z trzaskami gałązek w oddali, ze zdumiewającym świergotem gdzieś w górze... Z szeptem płomieni...
To brzmi tak pięknie. W moich uszach odgłosy lasu komponują się w jakąś nierozerwalną całość, która w pewnym sensie przypomina mi te ciche piosenki śpiewane przez matkę. Byłam wtedy mała, ale doskonale pamiętam, że robiłam się przez nie senna. Melodia lasu też mnie uspokaja, ale jednocześnie budzi do życia. Czuję się częścią tego miejsca, częścią czegoś wielkiego, nieposkromionego… I wolna, przede wszystkim wolna.
Upojona własnym szczęściem, nie od razu zauważam rysę, która stopniowo rozdziera harmonię melodii lasu. Zamieram, nasłuchując. Odgłosy zwierząt i ten cudowny świergot cichną, powoli zastępowane przez inny dźwięk, złowieszczy. Rytmiczny stukot, zdający się przybliżać z chwili na chwilę…
Bez wahania rzucam się w bok, chowam w rosnących nieopodal drogi zaroślach. Spomiędzy drobnych liści obserwuję drogę, czekając w napięciu na to, co wyłoni się zza łagodnego zakrętu, który tak niedawno minęłam. Pobudzony strachem żar przemienia się w płomień, który pełga gdzieś pod skórą, gotowy w każdej chwili znaleźć ujście i wybuchnąć z pełną mocą.
Nagle, kiedy stukot zdaje się rozlegać tuż obok, spomiędzy drzew wypada jakaś postać. To jeździec, dosiadający jakiegoś zwierzęcia. Chyba konia, ale nie mogę być tego pewna, bo to pierwszy koń, jakiego widzę w życiu.
I pierwszy człowiek, odkąd wyruszyłam.
Zauważam jeszcze tylko, że jeździec wygląda dziwnie, zupełnie inaczej niż ja i matka. To chyba mężczyzna. Potem jest już blisko, zbyt blisko… Odruchowo chowam się głębiej między zarośla. To błąd. Mój ruch jest zbyt szybki, zbyt gwałtowny. Jeździec ciągnie za gruby pasek przerzucony przez głowę konia, a zwierzę zatrzymuje się. Człowiek zsiada, patrzy dokładnie w miejsce, w którym się ukrywam. Boję się. Nie chcę tam wracać, nie teraz, kiedy już wiem jak to jest tutaj, na zewnątrz…
Jeździec zbliża się nieubłaganie. Przerażenie popycha mnie wgłąb lasu, byle dalej od niego. Czołgam się tyłem, niezdarnie odpychając od miękkiej ziemi. On wreszcie mnie zauważa, unosi lekko dłonie.
- Ćśśś… Spokojnie… - mówi. Zatrzymuję się, zaskoczona łagodnością jego niskiego głosu. On też się zatrzymuje, ledwie kilka kroków ode mnie. Dzieli nas teraz kilka krzewów i ta niewielka odległość, której jeszcze nie pokonał.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy - mówi, a ja tak bardzo chcę mu uwierzyć. - Chodź. Pomogę ci, obiecuję.
Zupełnie niespodziewanie zauważam, że cała jestem ubrudzona ziemią i nagle robi mi się wstyd. Co musi sobie o mnie myśleć ten jeździec?
Ogień wewnątrz przygasa nieco, gdy mija strach. Chcę zaufać temu dziwnemu człowiekowi, chcę uwierzyć w to, co mówi. Może rzeczywiście nie chcą mnie już zabić? Może zrozumieli, że to nie moja wina, że wcale nie chciałam być jedną z Dotkniętych…
Podnoszę się powoli. Jeździec wyciąga do mnie dłoń. Przedzieram się przez dzielące nas krzaki, staję zaledwie dwa kroki od niego. Uśmiecha się do mnie w sposób, który dziwnie uspokaja. Chyba mogę mu zaufać…
Unoszę dłoń i wyciągam ją w jego stronę. Po chwili czuję na nadgarstku szorstki dotyk rękawicy, którą nosi. Nawet mi się podoba, dopóki nie zaczyna niemalże miażdżyć mi kości.
Zanim zdążam cokolwiek zrobić, jeździec okręca mnie tyłem do siebie, trzymaną rękę przyciska mocno do pleców. To boli. Chcę prosić, by przestał, ale wtedy czuję jego ciepły oddech na skórze szyi.
- Ani mi się waż choćby drgnąć, odmieńcu - szepcze, a właściwie syczy mi wprost do ucha. Nie ma w nim już nic z dotychczasowej łagodności. Udawał, od samego początku, teraz to widzę.
Nagle ogarnia mnie gniew. Nie pozwolę tak się oszukiwać! I nie pozwolę mu zawieźć się tam, do miasta…
Płomienie wybuchają gwałtownie, szaleją po moim wnętrzu, ale nie próbuję ich powstrzymywać. Chcę, by się wydostały, więc pozwalam im płynąć. Czuję ich gorąco, kiedy zbierają się w zaciśniętych w pięści dłoniach, niecierpliwe. Prostuję palce i uwalniam je.
Moje dłonie płoną, tym razem naprawdę. Widzę ogień na lewej, przyciśniętej siłą do biodra, czuję gorąco w prawej, ukrytej za plecami. Żar szaleje wszędzie, jest we mnie i na zewnątrz, wolny, tak jak ja jeszcze niedawno.
Jeździec puszcza mnie z krzykiem, odsuwa się. Słyszę, jak gwiżdże na swojego konia. Obracam się do niego, unoszę dłonie. To niewiarygodne, że wciąż wyglądają całkiem normalnie, że wciąż nie zwęglił ich ogień…
Podnoszę wzrok i napotykam przerażone spojrzenie jeźdźca. Uśmiecham się, bo już wiem co czuł, kiedy zaledwie przed momentem patrzył na mnie. Ta dziwna przyjemność tylko podsyca szalejący ogień. Płomienie spływają z moich rąk, pełgają po piasku by zaraz znikać, gasnąć. Ogień zaczyna kierować moimi ruchami, przejmuje kontrolę. To on sprawia, że prostuję ręce w łokciach i kieruję je w stronę mężczyzny. Ten usiłuje wrócić do konia, uciec.
Pierwsza fala płomieni odcina mu drogę do wierzchowca. Zwierzę płoszy się i zaczyna przeraźliwie rżeć, po czym zrywa się do biegu, nie oglądając się na jeźdźca.
Ogień obraca moje dłonie wnętrzami do siebie. Nie powstrzymuję go. W powietrzu między dłońmi skupia się coraz to więcej płomieni. Spływają do środka i zaczynają wirować, nieustannie przyspieszając. Jeździec cofa się, ale wygląda, jakby nie był w stanie zmusić się do ucieczki. Niemal namacalnie czuję jego przerażenie, gdy ognista kula zwiększa się do rozmiarów ludzkiej głowy. Przesuwam ręce, przez chwilę hamuję płomienie, które aż rwą się do przodu, gnane moim gniewem, strachem i wstydem, chcąc jak najszybciej się wydostać.
Wypuszczona nagle kula z impetem mknie ku jeźdźcowi, jednak nie trafia tam, gdzie powinna. Jeździec w ostatniej chwilo odskakuje do tyłu, a płomienie wybuchają tuż pod jego stopami. Widzą jak tańczą mu w oczach, zanim mężczyzna obraca się i zaczyna uciekać. Biegnie ile sił w nogach dokładnie tam, skąd przyjechał. Już po chwili mknie za nim kolejna fala ognia. Dosięga co prawda jego pleców i zwęgla jego skórzane ubranie, ale nie jest tak silna, jak bym chciała. Jeździec nie zatrzymuje się, w pełnym biegu pokonuje zakręt i znika mi z oczu.
Ogień gaśnie równie nagle, co wcześniej zapłonął, a ja upadam na kolana, wyczerpana.
Jest cicho.
Po chwili wraca do mnie muzyka lasu, znów kompletna, znów harmonijna. Tak piękna…
Osuwam się powoli na ziemię, zbyt zmęczona, by przez dłuższy czas utrzymać się w pionie, po czym przewracam się na plecy. Mój wzrok mknie prześwitami w gałęziach drzew i dalej, ku odległej szarości. Niebo wciąż ukrywa się przede mną za powłoką chmur. Czy kiedyś w ogóle uda mi się zobaczyć błękit?


***


Kilkanaście minut leżenia w otoczeniu drzew zupełnie przywraca mi nadwątlone walką siły. Ponownie czuję, jak ogień, rozpalony na nowo harmonią natury, usuwa ze mnie zmęczenie i słabość. Mogę usiąść i w blasku dnia wreszcie zastanowić się, co dalej.
Mam ze sobą torbę, którą dała mi matka. Otwieram ją, ostrożnie przeglądam zawartość. Głównie jedzenie, bukłak z wodą, jakieś ubranie. Niewiele, ale wystarczy. Kiedy dotrę do gór, będę musiała zdać się na przyrodę.
Przyroda… Kiedy matka snuła swoje opowieści, natura wydawała mi się czymś zupełnie obcym. Jak można czuć się dobrze wśród zimnych głazów i nieruchomych roślin? Nie potrafiłam tego pojąć ani w żaden sposób sobie wyobrazić. Teraz, kiedy otacza mnie ze wszystkich stron, czuję, że jestem jej częścią, a ona jest częścią mnie. To zupełnie co innego niż przytłaczająco wysokie, martwe budynki w mieście, coś innego niż zatęchła, ciemna piwnica. Jestem Dotknięta magią, więc magia jest moim domem. Prawdziwym domem.


***


Podróż przez las trwa krócej, niż się spodziewałam. Wydawał mi się niezmierzony, a tymczasem pokonuję go w zaledwie dobę. O świcie stoję na jego skraju, oszołomiona tym, co widzę przed sobą.
Droga, którą podążałam, ciągnie się dalej, łagodnym zboczem opadając w dół, ku rozległej połaci zieleni. To łąka. Wiatr niemiłosiernie szarpie rosnące tu trawy, nie dając im chwili wytchnienia. Dalej droga znika między niskimi wzgórzami. A ponad nimi, tak daleko, że właściwie nie jestem w stanie tego określić słowami, wznoszą się poszarpane szczyty, sięgające chmur i niknące między ich szarymi kłębami.
Góry.
Wydają się raczej niewielkie, niewiele wyższe niż wzgórza, ale wiem, że naprawdę muszą być ogromne. Inaczej nie przebijałyby wierzchołkami szarej kopuły nieba. Matka mówiła mi kiedyś, że im dalej stoimy, tym rzeczy wydają się mniejsze. Teraz wiem, co miała wtedy na myśli.
Oglądam się za siebie. W lesie czułam się bezpiecznie, nieustannie coś mnie otaczało, coś było blisko. Teraz muszę wyjść na otwartą przestrzeń, w ogromną pustkę powietrza, nie przerywaną niczym prócz sięgającej kostek trawy. Drżę lekko, na pół z zimna, na pół ze strachu. Powoli ruszam jednak z miejsca, a każdy krok daje mi nową pewność siebie.
Przypominam sobie o jeźdźcu. Teraz, gdy o tym pomyślę, widzę całą niezwykłość tej sytuacji. Mężczyzna dogonił mnie o świcie, niedługo po tym, jak wyruszyłam… Jak to możliwe? Matka mówiła, że rano dopiero zaczną mnie szukać. Jeździec musiałby wyruszyć jeszcze nocą, by dognać mnie w lesie.
Co oznacza, że wiedział wcześniej...
Ale skąd? Tylko matka widziała mnie wychodzącą z domu. Może zobaczył jak szłam przez miasto? Nie mógłby jednak wiedzieć, że jestem Dotkniętą. Dopóki nie pojawią się płomienie, nikt nie jest w stanie się tego domyślić...
Ostatecznie nie znajduję żadnego wyjaśnienia dla tego spotkania. Czuję, że coś mi umyka, jakiś szczegół, który pozwoliłby mi je odkryć, ale póki co nie potrafię go pochwycić i zbadać.
Ale to nieważne, nie teraz. Teraz mam przed sobą drogę. Jedyne, co muszę zrobić, to dalej nią podążać.
W stronę gór.


***


Boję się zasnąć. Tak właściwie nie śpię, od kiedy matka przyszła wtedy do mnie i kazała mi uciekać. Boję się, że jeśli zasnę, obudzę się znowu w ciemności i duchocie pomieszczenia, że moje życie znów będzie przypominało dogasający powoli płomień świeczki. Że to tylko sen.
Nie mogę jednak nieustannie zdawać się na drzemiącą we mnie moc. Co będzie, jeśli się wyczerpie? Nie, aby przeżyć muszę spać i jeść. Dlatego po kolejnym dniu wędrówki zbaczam nieco z drogi, w stronę płynącej nieopodal rzeczki. Tu, między wzgórzami, znów pojawiają się drzewa, choć nie tak liczne jak w lesie. W miejscu, w którym schodzę z drogi, rośnie rozłożysty dąb. Poznaję go po tych zabawnych falistych liściach. Widziałam takie na obrazku w jednej z wielu książek, które pokazywała mi matka. Uśmiecham się na to wspomnienie. Teraz pewnie nie często będę miała okazję zetknąć się z książką…
Pod drzewem jest sucho i nie wieje tak mocno, jak na drodze. Siadam pod grubym pniem. Z zapasów w torbie wybieram dwa paski suszonego mięsa, kilka drobnych owoców i trochę sera. Po chwili dodaję do posiłku również kawałek chleba.
Kiedy kończę jeść, natychmiast robię się senna, kładę się więc pod drzewem, zamykam oczy i wsłuchuję się w jednostajny szum wody, pozwalając mu ukołysać się do snu.
Share:

5 komentarzy:

  1. No cóż: moja opinia nie istnieje. Na pewno nie zwrócisz na nią uwagi, ponieważ powiem ci to co zwykle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co Ty wygadujesz, moja droga? Zawsze zwracam uwagę na Twoje opinie, są dla mnie równie ważne jak cała reszta! Nawet, jeśli powiesz to, co zwykle ;)

      ~ Scatty

      Usuń
  2. Ha! Nieścisłość!
    Nieuzbrojona, samotna dziewczyna, z torbą pełną jedzenia ot tak poszła sobie spać pod jakimś drzewkiem. Nie bała się zwierzątek? Może i jest Dotkniętą - częścią całej magii i natury - ale przecież natura bywa okrutna. Jakiś głodny wilczek mógłby zagryźć dziewczynę i tyle by było z opowiadania ;)
    Ale pomijając to niedopatrzenie (sama uczę się zwracać na wszystko uwagę, dlatego się teraz czepiam) jest super. Trochę mało opisów z przeszłości, przemyśleń ale to pewnie dlatego, że opowiadanie jest takie krótkie. Ach, i obrazek w tle przebija przez tekst - to trochę męczy oczy.
    Cóż mogę więcej powiedzieć: jest bardzo dobrze, lecę do ostatniej części ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A skąd na miała wiedzieć czy to bezpieczne, nigdy wcześniej w lesie nie była xDD
      I tak dzięki za czepialstwo. Lubię czepialstwo, bo mogę spojrzeć na tekst oczami Czytelnika, a to mi zawsze dużo daje.
      Dzięki!
      Hmm, męczy oczy powiadasz...? Zobaczę czy coś da się zrobić :)

      ~ Scatty

      Usuń
  3. W sumie dobrze, że tak późno zaczęłam czytać. Chyba pękłabym z ciekawości!

    OdpowiedzUsuń

Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!