Od Autorki:
Przedstawiam krótki sequel "Bursztynu", wieńczący historię Juraty i Kastytisa. Legenda przetrwała do chwili obecnej, co jednak z jej bohaterami? I jaką rolę odegra w tym wszystkim zwykły uliczny grajek?
Za pomysł na to opowiadanie dziękuję S.B., która swoim cudownym śpiewem zainspirowała mnie do kontynuowania tej historii.
________________________________
Blask Bursztynu
Dawno,
dawno temu, w czasach, kiedy światem i naturą władali dawni
bogowie,
a
brzeg Bałtyku był jeszcze niemal niezamieszkany przez ludzkich
osadników,
w
jednej z nielicznych istniejących wówczas rybackich wiosek stała
się rzecz niezwykła.
Prostego
rybaka, młodzieńca imieniem Kastytis, i Juratę, nieśmiertelną
boginię Mórz,
połączyła
miłość. Miłość o tyle piękna, że w oczach wielu nie mająca
racji bytu,
i
tak silna, że przetrwała wieki w pamięci ludu, dając życie
legendzie...
Jednak
legendy nigdy nie są wyłącznie legendami.
W
każdej tkwi ziarno prawdy, a najlepiej wiedzą o tym ci,
którzy
słyszą je w dawnych pieśniach...
Ci,
którzy wiedzą, że muzyka ma moc przechowywania prawdy,
że
jest niczym stara skrzynia, otwierana dźwiękiem ludzkiego głosu.
Blask
bursztynu tylko czeka, by znów rozświetlić ciemność zapomnienia.
Czeka
na swoją muzykę.
***
Ostatni
akord melodii popłynął w powietrzu. Struny drgały jeszcze przez
moment, coraz ciszej i ciszej, by w końcu zamilknąć, utonąć w
gwarze miasta.
Emil
zdjął palce z gryfu gitary. Zacisnął obolałą od całodziennego
grania dłoń w pięść, potarł niemal pozbawionymi czucia
opuszkami o miękką skórę. Odwlekał moment, w którym będzie
musiał wstać i zmierzyć się z bólem w zdrętwiałych nogach.
Z
nadzieją zerknął do rozłożonego przed sobą pokrowca, jakby
przez ostatnią godzinę jakimś magicznym sposobem mogło przybyć w
nim drobnych monet.
Trudno,
pomyślał, kilkoma sprawnymi ruchami zgarniając zarobek i wsuwając
go do bocznej kieszeni futerału. Najwyżej znowu prześpię
się na plaży.
Szybko
spakował gitarę i wstał. Porywisty wiatr natychmiast spróbował
wedrzeć się pod jego ubranie, korzystając z faktu, że muzyk nie
był już chroniony przez niski kamienny murek. Ten sam wicher
wyganiał właśnie z mola ostatnich turystów. Na plaży zostali
tylko najwytrwalsi, odporni na lodowate podmuchy, a może po prostu
zbyt uparci, by zmarnować cenne popołudnie krótkiego urlopu.
Emil
przeczesał palcami długie dredy, po czym chwiejnym krokiem ruszył
wzdłuż nadmorskiego deptaka, nic sobie nie robiąc z kiepskiej
pogody. W nogach powoli wracało mu krążenie, napięte mięśnie
dłoni rozluźniały się. Mimo potwornego zmęczenia chłopak czuł
jednak satysfakcję, jak zwykle po dniu spędzonym na występach.
„Występy” to zdecydowanie za dużo powiedziane, jeśli chodzi o
siedzenie na betonie i śpiewanie starych szant, ale Emil lubił tak
właśnie myśleć o swoim zajęciu. Był muzykiem z powołania, nie
dbał o sławę czy pieniądze... No, w każdym razie do pewnego
stopnia. Nie żeby sprawiało mu przyjemność spędzanie kolejnej
nocy na zimnej plaży.
Po
niezwykle skromnym, by nie powiedzieć – prowizorycznym posiłku,
Emil udał się na pustą już plażę. Powoli zapadał zmrok, nad
Bałtykiem robiło się z każdą minutą coraz chłodniej i
chłodniej. Chłopak raźno maszerował wybrzeżem, chcąc nieco
oddalić się od miasta zanim spróbuje ulokować się na noc. W
końcu, zmęczony, po prostu opadł na piasek, sadowiąc się
wygodnie w otoczeniu niskich skałek, odrobinę chroniących go od
wiatru. Na rozłożenie namiotu, bezpiecznie spakowanego w
turystycznym plecaku, miał jeszcze czas... Dużo czasu... Teraz
chciał odpocząć. Tylko chwilę...
Kiedy
się ocknął, było już całkiem ciemno. Palców stóp i dłoni
niemal nie czuł, panował przeraźliwy ziąb. Z początku myślał,
że właśnie to go obudziło. Dopiero potem usłyszał znajomą
melodię, wyśpiewywaną czystym, wysokim głosem.
Bursztynu
blask rozświetla noc,
Przebija
się przez toń
Bałtyku
wody kryją moc
I
zatopiony tron...
Rybaku,
młody rybaku,
Słyszysz
melodii ton?
Rybaku,
piękny rybaku,
Chodź,
pochwyć moją dłoń...
Kobieta,
która śpiewała, musiała być już całkiem niedaleko. Głos miała
piękny, a w melodii nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. Emil
słuchał jak zaczarowany, czekając, aż tajemnicza śpiewaczka
pojawi się w polu widzenia.
Królestwo
Morza pośród fal
Skryte
od setek lat
Syreni
śpiew rozbrzmiewa tam
Aby
ukoić żal...
Rybaku,
młody rybaku,
Czyś
uwięziony tam?
Rybaku,
piękny rybaku,
Chodź,
odejdziemy w dal...
W
końcu zza skały po jego lewej stronie zaczęło przebijać się
łagodne, ciepłe światło. Nieco zaskoczony, Emil wyjrzał
ostrożnie na plażę.
Zobaczył
przepiękną dziewczynę, a właściwie kobietę, z gracją i
wdziękiem spacerującą wzdłuż wybrzeża. Zdawała się nie
zwracać uwagi na otoczenie, zatopiona w melancholijnym śpiewie.
Ubrana była w długą, zwiewną suknię, według wszelkich zasad
logiki zupełnie niewystarczającą do ochrony przed przenikliwym
chłodem. Blask pochodził natomiast od zawieszonego na jej szyi
kamienia w kolorze bursztynu. Właściwie, gdyby nie to że wyraźnie
świecił, chłopak gotowy byłby iść o zakład, że jest to
właśnie bursztyn.
Emil
zmarszczył brwi. Ta piosenka i ta kobieta coś mu przypominały...
Coś, co słyszał dawno temu, jeszcze jako mały chłopiec, siedząc
na kolanach dziadka. Ta srebrna suknia, mieniąca się seledynem, ta
piękna twarz, której urody próżno szukać w nadmorskich
miasteczkach, łagodne, pełne dostojeństwa ruchy...
-
Zupełnie jak w legendzie... – szepnął nieświadomie. Nieznajoma
zatrzymała się raptownie, z przestrachem rozglądając dookoła.
Gdy tylko przestała śpiewać, kamień na jej szyi przygasł.
-
Kto tam? - rozległ się jej słodki, aksamitny głos. Emilowi
przemknęło przelotnie przez głowę, że mógłby słuchać go
godzinami.
Tymczasem
nie mógł już dłużej ukrywać się między skałami. Mimo że
umysł nieustannie wytykał mu cały absurd tej sytuacji, mimo że
cała logika świata sprzysięgła się właśnie przeciwko
wiarygodności jego zmysłów, Emil wstał i wyszedł na spotkanie
bogini Juracie.
-
Pani – odezwał się nieco schrypniętym głosem, nie do końca
pewien, jak wypada zachować się w podobnej sytuacji, nawet jeśli
miałaby okazać się jedynie snem. W końcu zdecydował się na
głęboki ukłon. - Racz wybaczyć... Zupełnie przypadkiem
usłyszałem twój piękny śpiew – powiedział jak najuprzejmiej,
niepewnie spoglądając w oblicze kobiety.
-
Nic się nie stało, młodzieńcze – odparła dość obojętnie
Królowa Bałtyku. Wyglądało to na zwykłe lekceważenie, Emil
odniósł jednak wrażenie, że jest w tym zachowaniu dziwna
rezygnacja. - Jutro i tak o wszystkim zapomnisz...
-
Zapomnę, pani? - zdziwił się chłopak, posyłając jej
nierozumiejące spojrzenie.
Jurata
skinęła głową.
-
Tacy jak wy zawsze zapominają. Jeśli coś nie istnieje, po cóż o
tym pamiętać?
Nie
znalazł odpowiedzi, choć przez myśl przemknęło mu, że bogini
jest dość materialna jak na kogoś, kto nie istnieje.
-
To bardzo piękna piosenka – zauważył po długiej chwili
przedłużającego się, krępującego milczenia. Jurata przytaknęła
ruchem głowy.
-
Ułożył ją dla mnie pewien młody rybak, trochę podobny do ciebie
– powiedziała z głębokim smutkiem. - Dawno, dawno temu... A może
wczoraj... - na pięknej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia i
lekkiej konsternacji.
-
Myślę, że było to dawno, pani. Nauczył mnie jej mój dziadek, a
on znał ją od swojego... - urwał, ponownie widząc smutek na
obliczu bogini.
-
Ach tak... - westchnęła Jurata, po czym z melancholią spojrzała w
stronę Bałtyku.
-
Bardzo mi przykro, że zginął – powiedział Emil, domyślając
się, o czym myśli Królowa.
-
Co takiego? - bogini spojrzała na niego z lekkim ożywieniem.
-
No... Kastytis, pani – odparł zmieszany chłopak. - Wiem, że
zginął pod ruinami Pałacu i...
-
Nie, nie, nie! - Jurata potrząsnęła gwałtownie głową,
sprawiając, że jej ciemnozielone włosy zafalowały zupełnie jak
żywe algi. - Kastytis wciąż żyje, wiem to.
-
Ale Wasza Wysokość... - zaczął ostrożnie Emil, za nic nie chcąc
rozgniewać kobiety. - To się stało setki lat temu. Nawet jeśli...
-
On żyje – powiedziała z mocą Królowa, patrząc na niego
władczo. Chłopak zadrżał, bynajmniej nie z zimna. W tym momencie
Jurata naprawdę była boginią, niepodzielnie panującą na morzu,
potężną. Biła z niej siła i pewność siebie, tak że Emil
zaczął się zastanawiać, jak to było za dawnych czasów (w
prawdziwość opowieści nie śmiał już wątpić), kiedy Morska
Pani zasiadała na tronie w Bursztynowym Pałacu, w czasach swojej
świetności...
-
Wybacz, pani. Nie chciałem cię urazić – Skłonił się głęboko,
z szacunkiem.
-
Nie uraziłeś mnie, młodzieńcze. Rozumiem, że dla ciebie czas
jest przeszkodą nie do pokonania. Jesteś tylko człowiekiem... -
Przez chwilę Emil doszukiwał się w tych słowach pogardy, ale
doszedł do wniosku, że bogini nie miała zamiaru go urazić.
Stwierdzała oczywisty fakt. - Sama uczyniłam Kastytisa
nieśmiertelnym. Wiem, że wciąż żyje, upewniam się o tym każdej
nocy – to mówiąc, musnęła palcami bursztynowy naszyjnik.
-
A Perkun?
Cień
groźby, który momentalnie pokrył twarz bogini na dźwięk tego
imienia, sprawił, że muzyk natychmiast pożałował pytania.
Złowrogi wyraz gościł na niej jednak tylko przez chwilę, szybko
zastąpiony przez dotychczasową smutną rezygnację.
-
Perkun śpi. Przestano oddawać mu cześć, więc stracił całą
moc, którą posiadał jako bóg. Ale żyje, i w każdej chwili może
się obudzić – wyjaśniła mu cicho bogini.
-
A twoja moc, pani?
Jurata
uśmiechnęła się smutno.
-
Ja również straciłam większość mocy. Ale nie mogę zasnąć,
tak jak Perkun.
-
Dlaczego? - spytał, zanim zdążył pomyśleć. - Och – wyrwało
mu się, kiedy jego wzrok padł na bursztyn bogini.
Kolejny
smutny uśmiech był najlepszą odpowiedzią, jaką mógł otrzymać.
*
Emil
nie miał tego dnia serca do muzyki. Siedząc w tym samym miejscu
deptaka co wczoraj, bez przekonania uderzał w struny gitary. Dał
sobie spokój ze swymi ulubionymi szantami, nie śpiewał starych,
rybackich piosenek. Zamiast tego mechanicznie odtwarzał wyuczone
kiedyś hity popkultury, tak uwielbiane przez turystów.
Brzęk
wpadających do pokrowca monet przygnębiał go bardziej, niż mógłby
przypuszczać.
Skończył
wcześnie, kiedy uznał, że nie jest już w stanie dłużej znosić
swojej gry. W kieszeni futerału gitary pobrzękiwały monety, ale
dźwięk był wyraźnie tłumiony przez wsunięte między nie
banknoty. Myśli Emila dalekie jednak były od cieszenia się obfitym
zarobkiem.
Nie
zapomniał bynajmniej nocy spędzonej na plaży ani spotkania z
boginią. Znał jej historię na pamięć i w głębi duszy wiedział,
że od zawsze przyjmował ją jako coś oczywistego, niepodważalny
fakt, równie rzeczywisty jak daty z podręcznika od historii.
Upewniał go o tym zapał, z którym legendę opowiadał mu dziadek,
pasja, z którą uczył wnuka Pieśni o Rybaku. Choć większa część
jego umysłu zgodnie z logiką i nauką odrzucała to wszystko, jakaś
jedna, niewielka cząstka Emilowej duszy święcie wierzyła, że ta
opowieść przetrwała wieki tylko dlatego, że była absolutnie
prawdziwa.
Wczoraj
miał szansę się przekonać, że ta maleńka cząstka zawsze miała
rację.
Co
jednak mógł z tym zrobić? Był tylko samozwańczym muzykiem,
gościem z gitarą, który latem zarabiał na życie rozrzutnością
świetnie bawiących się w małej nadmorskiej miejscowości
turystów, a przez resztę czasu studiował architekturę na mało
znaczącej uczelni.
Przyszło
mu do głowy, że jest tylko jedna osoba, która mogłaby rozwiać
jego wątpliwości, dlatego zamiast na plażę, skierował się teraz
w stronę miasteczka. Mijał kolejne domki letniskowe, pensjonaty i
ośrodki wypoczynkowe, które stanowiły znaczną część zabudowy.
Wszędzie kręcili się turyści, których łatwo można było poznać
po typowej dla nich nierównej, świeżej opaleniźnie.
Po
drodze wpadł do małego sklepiku z pamiątkami i kupił w nim piękną
muszlę sercówkę. Czasami bywało, że znajdował je sam, ale kiedy
nie miał czasu, zawsze wstępował tutaj. Nigdy jednak nie szedł do
dziadka z pustymi rękami.
W
końcu dotarł do znajomej furtki. Uśmiechnął się lekko, jak
zwykle nie mogąc doczekać się spotkania. Schował muszlę za
plecy, poprawił gitarę i raźno ruszył cmentarną alejką.
Trasę
pokonał mechanicznie, szybko. Bywał tu wiele razy w ciągu
ostatnich trzech lat, więc znał drogę na pamięć. Prosto, potem w
lewo w drugą alejkę za wysokim cisem, znowu prosto, aż do pomnika
Matki Boskiej w przykurzonej już, błękitnej szacie. Skręt w prawo
i jeszcze kilkanaście kroków po wąskiej dróżce między
pomnikami...
Czwarty
nagrobek, licząc od nieco zaniedbanego krzaku róż.
-
Czołem, staruszku – odezwał się cicho Emil, siadając na
żelaznej, prętowej ławeczce. Obrzucił czułym spojrzeniem czarny
granitowy prostopadłościan, cały usiany muszlami wszelkich
kształtów i rozmiarów. Ostrożnie wyciągnął zza pleców
przyniesioną sercówkę.
-
Przyniosłem ci prezent. Takiej jeszcze nie masz. Spójrz tylko... Tu
przy nasadzie, wzdłuż karbów, ma fioletowe linie. Piękna, prawda?
- mówił swobodnie, pokazując muszlę mężczyźnie uśmiechającemu
się do niego z owalnego zdjęcia. Delikatnie położył podarunek
wśród innych. - Idealna do twojej kolekcji, dziadku – dodał,
uśmiechając się trochę smutno.
-
Wiesz – podjął po chwili, zdejmując z pleców pokrowiec i
stawiając go obok siebie. - Poznałem kogoś wczoraj w nocy. Miałem
takie wrażenie, jakbym znał ją od zawsze... I chyba tak było –
w miarę jak mówił, przekonywał się, że to prawda. W jakiś
przedziwny sposób czuł, że jest związany z boginią. - Chciałbym
jej pomóc... Ale nie wiem jak. Wydaje się być nieszczęśliwa.
Oczywiście
nie usłyszał odpowiedzi. Dziadek wciąż uśmiechał się do niego
dobrotliwie z ramki, spoglądając bystro spod krzaczastych brwi.
Emil żałował, że zdjęcie było czarno-białe.
Westchnął
przeciągle, i przez dobrą chwilę milczał, po prostu rozmyślając
i ciesząc się towarzystwem staruszka. Bo w to, że dziadek był
przy nim, nie wątpił nigdy.
-
Jak myślisz? Powinienem coś zrobić? - spytał w końcu. Odpowiedź
nasunęła się sama, gdy tylko wypowiedział słowa głośno.
„Oczywiście,
że powinieneś”, usłyszał surowy głos dziadka, choć oczywiście
nie rozległ się żaden dźwięk, który mógłby zaburzyć ciszę
cmentarza.
-
Chyba masz rację – zadumał się Emil. - Tylko co?
Nieco
strapiła go ta myśl, bo od dawna żył w przeświadczeniu, że
potrafi robić tylko jedno. Jego wzrok odruchowo powędrował do
opartego o ławeczkę futerału z gitarą.
-
Ale w czym niby miałoby to pomóc? - zmarszczył brwi. Jakoś nie
wydawało mu się, by jego śpiew mógłby być jakoś specjalnie
użyteczny w tej sprawie.
Wtedy
wzrok chłopaka padł na coś małego i brązowego leżącego
pomiędzy muszlami. Był to kawałek bursztynu... Emil pamiętał,
jak znalazł go na plaży tuż po pierwszym dniu swoich ulicznych
występów, parę lat temu. Teraz ostrożnie wydobył go spomiędzy
jasnych skorup i położył na otwartej dłoni.
Przez
chwilę patrzył to na bursztyn, to na sędziwego mężczyznę na
zdjęciu. W końcu uśmiechnął się szeroko.
-
Jesteś genialny, dziadku! - wykrzyknął i zaśmiał się radośnie,
zupełnie zapomniawszy, że jest w miejscu niezbyt odpowiednim do
krzyków i śmiechu.
*
Pracował
długo, zamknięty w niewielkim pokoiku na poddaszu jednego z wielu
niewielkich domków rozsianych w pobliżu plaży. Był tu właściwie
tylko materac i stary, zapomniany wazon, ale Emil nie dbał o to.
Siedział po turecku, z gitarą opartą o prawe udo i kilkoma
kartkami rozrzuconymi na podłodze przed sobą. W zębach trzymał
zielony ołówek i właśnie na próbę trącał struny instrumentu,
wydobywając dźwięczne akordy i nucąc cicho pod nosem.
Pokręcił
głową z lekkim niezadowoleniem, chwycił ołówek w dłoń,
nabazgrał coś na jednej z kartek. I zaczął znowu.
W
pewnym momencie zerknął przez małe, trójkątne okno, na
widniejące za nim niebo. Zmarszczył z niepokojem brwi, widząc, że
słońce chyli się już ku zachodowi. Czasu było niewiele. Jeśli
chciał zdążyć przed nocą, musiał się pospieszyć.
*
Emil
uniósł przemarznięte dłonie do ust. Chuchnął, by nieco je
rozgrzać, jednocześnie starając się zignorować rosnący z każdą
chwilą ciężar w żołądku. Mimo początkowego zapału, wcale nie
miał pewności, że jego plan się powiedzie.
Wsunął
rękę do kieszeni kurtki i mocno zacisnął palce na zimnym, twardym
przedmiocie. Sam nie do końca wiedział, czemu zabrał bursztyn ze
sobą. Po części chyba dlatego, że był jego jedynym łącznikiem
z dziadkiem – którego potrzebował dzisiaj bardziej niż
kiedykolwiek – a po części miał cichą nadzieję, że w jakiś
magiczny sposób pomoże mu to w osiągnięciu celu.
Żałował,
że nie miał zegarka. Upływające minuty zdawały się wydłużać
do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów, każda godzina mogła być
równie dobrze miesiącem lub rokiem.
Nawet
nie zauważył, że zasnął, dopóki nie obudził go znajomy śpiew.
Ocknął się natychmiast, odruchowo sprawdzając, czy wciąż ma
przy sobie gitarę. Stała obok niego, bezpiecznie oparta o skałki,
tam gdzie ją zostawił.
Podniósł
się niezgrabnie z piasku i otrzepał. Już z daleka zobaczył błysk
bursztynu na szyi Królowej. Poczekał cierpliwie ostatnie kilka
minut, aż Jurata znajdzie się wystarczająco blisko, po czym złapał
gitarę i ruszył przez plażę na jej spotkanie.
-
Wasza Wysokość! - zawołał, machając, by zwrócić na siebie
uwagę bogini.
Ta
przystanęła i umilkła, ze zdumieniem wpatrując się w chłopaka.
-
Wasza wysokość... Czy mógłbym zająć chwilę? - spytał, nerwowo
poprawiając na ramieniu pasek futerału.
-
Nie zapomniałeś – zauważyła Królowa z lekką konsternacją w
głosie.
Potwierdził
ruchem głowy, a Jurata zamyśliła się na moment.
-
Czego ode mnie chcesz, młodzieńcze? - spytała w końcu, patrząc
na niego z tą samą smutną rezygnacją, co poprzedniej nocy.
-
Pani... - zaczął Emil niepewnie. - Powiedziałaś mi wczoraj, że
co noc upewniasz się, że Kastytis żyje... - Królowa skinęła na
potwierdzenie, a chłopak wziął głęboki oddech, zbierając się
na odwagę. - Myślę, że popełniasz błąd.
Jurata
przez chwilę nie zareagowała, a na jej pięknej twarzy gościł
czysty szok. Potem momentalnie spochmurniała, w spojrzeniu
niebieskich oczu błysnął gniew.
-
Jak śmiesz... - zaczęła z rosnącą furią.
-
Nie zrozum mnie źle, pani – pospieszył z wyjaśnieniami w obawie,
że może nie zdążyć. Królowa umilkła, choć wciąż widział na
jej obliczu urazę. - Chodzi mi o to... Czy naprawdę myślisz, że
mu tym pomagasz?
Gniew
bogini nieco przygasł, co Emil uznał za dobry znak.
-
Co masz na myśli? - spytała po chwili, wdzięcznie przygryzając
wargę.
-
Pani... Perkun uwięził Kastytisa pod gruzami zamku. Teraz zasnął...
Może ty również powinnaś. - powiedział, z każdym słowem
nabierając pewności, że to co robi jest słuszne, nawet jeśli
plan zupełnie spali na panewce. - Wydaje mi się, że... Że on tego
by właśnie chciał – dodał po chwili cicho, rzecz jasna nie
mając na myśli Władcy Burz.
Jasne
oczy Juraty (czy minutę temu nie były przypadkiem granatowe?)
zaszkliły się podejrzanie w srebrzystym świetle księżyca. Sama
bogini spojrzała w dal, na swoje niegdysiejsze królestwo. Przez
chwilę stała nieruchomo, a Emil nie śmiał choćby się poruszyć.
W
końcu Królowa westchnęła przeciągle. I bardzo, bardzo smutno.
-
Myślę, że możesz mieć rację, Strażniku – powiedziała w
końcu.
-
Ekhem... Strażniku, pani? - powtórzył ostrożnie Emil, niemal nie
zwróciwszy uwagi na to, że bogini skłonna jest go posłuchać.
Jurata
odwróciła się z powrotem do niego i po raz pierwszy chłopak
dostrzegł na jej twarzy cień szczerego uśmiechu.
-
Nie zapomniałeś naszego spotkania, chłopcze, co oznacza, że
jesteś Strażnikiem Pamięci – wyjaśniła mu bogini spokojnie. -
Twoje zadanie to przekazywać opowieść dalej, tak jak robili to
twoi przodkowie. Pierwszym z nich był Ellil z Juraty – w jej
spojrzeniu błysnął ból, choć Emilowi mogło się to przywidzieć.
Nie
wiedział, co na to odpowiedzieć, więc skinął tylko głową.
-
Pani... W mojej rodzinie od dawna wierzono, że muzyka ma szczególną
moc – powiedział po chwili poważnie i, jak miał nadzieję,
doniośle. - Zeszłej nocy upewnił mnie o tym twój śpiew –
skłonił się lekko z szacunkiem. - Czy pozwolisz, że spróbuję...
Wykorzystać ją teraz?
Jurata
spojrzała na niego przeciągle. Musnęła palcami naszyjnik z
bursztynu.
-
Dobrze, Strażniku. Niech będzie. Myślę, że jestem gotowa... - to
mówiąc, raz jeszcze spojrzała na ciemne wody Bałtyku.
Emil
przełknął ślinę i usiadł na zimnym, wilgotnym piasku. Drżącymi
z zimna i zdenerwowania dłońmi otworzył futerał i ostrożnie
wydobył gitarę. Na próbę trącił po kolei wszystkie struny, z
wprawą dostroił te, które nieco się poluzowały. Bogini czekała
cierpliwie, obejmując swe bladozielone ramiona dłońmi i bez
ustanku patrząc w morze.
W
końcu Emil, zadowolony z dźwięku, który wydobył z instrumentu,
zaczął grać. Grał powoli, melodię nieco smutną i pełną
tęsknoty, przywodzącą na myśl ciszę na morzu, gwiaździsty
zmierzch gasnącego dnia, spokojną głębię chłodnej toni...
Po
chwili zaczął śpiewać swoją kołysankę dla Królowej Bałtyku.
Bałtyku
fale nucą dziś
Cichutko
swoją pieśń
Melodia
ta przyniesie ci
Twój
upragniony sen...
Z
początku nic się nie działo. Ale stopniowo jego zachrypnięty i
lekko drżący głos nabrał melodyjności i siły. I kiedy na dobre
popłynął przez pustą plażę, Emil wreszcie przekonał się, czym
naprawdę jest muzyka.
Zaczęło
się od kamienia na szyi Juraty. Delikatny blask, który chłopak
widział już dwukrotnie, oświetlił zamyślone, smutne oblicze
Królowej. Zaraz potem przybrał na mocy, opromieniając piasek wokół
jej stóp...
Piękna
bogini, Pani Mórz,
Spójrz
dzisiaj w morza toń
Królowo
Nimf, Strażniczko Zórz,
Bursztynu
usłysz głos...
Plaża
zaczęła ożywać. W rozmaitych miejscach na piasku zapalały się
kolejno maleńkie, świetlne punkciki, niczym miniaturowe gwiazdki,
coraz dalej i dalej... Wkrótce cała plaża złociła się już
blaskiem tysięcy odłamków bursztynu, odpowiadając na zew
wyśpiewywanej przez młodego muzyka melodii.
Gdy
dźwięki płyną poprzez noc
Ty
śnij swój piękny sen
W
głębinach morza zobacz to,
Czym
sen dla ciebie jest
Emil
niemal nie zdziwił się, kiedy światło pojawiło się również
pod wodą, z trudem przebijając się z samego dna. Zauważył, nie
przerywając śpiewu, że kamienie zanurzone w Bałtyku nie świecą
przypadkowo, lecz układają się w dwie równoległe linie. W
ścieżkę, wiodącą wprost w głębinę...
Na
jej końcu pojawiło się jeszcze jedno, ostatnie światło. Emil
patrzył, jak stopniowo przybiera na sile i rośnie, zupełnie jakby
zbliżało się ku brzegowi. I rzeczywiście tak było, uświadomił
sobie, śledząc z uwagą ten nieziemski spektakl.
Piękna
bogini, Pani Mórz,
Tam
czeka wolność twa
Królowo
Nimf, Strażniczko Zórz,
Bursztynu
blask - to dar...
Jurata
jak w transie zrobiła kilka kroków w stronę morza. Powoli wstąpiła
na utworzoną przez bursztyny ścieżkę i zaczęła zanurzać się w
lodowatej wodzie. Tymczasem zbliżający się blask wzmógł się,
gdy przestał być tłumiony przez wodę, tak że chłopak z trudem
powstrzymał się, by nie odwrócić wzroku. Przez lekką mgiełkę
łez zdołał dostrzec, że gładki kamień jest wielkości i
kształtu człowieka, a właściwie mężczyzny. Bursztynowy blask
bił z jego skóry, jakby cały był zbudowany ze szlachetnego
kruszcu...
Noc
przemija, lecz sen niech trwa
Cichy
jak morza szum
W
objęciach fal spoczywaj tam
Z
pieśni ostatnią z nut...
Jurata
zatrzymała się tuż przy przybyszu. Świetlista postać poruszyła
się, a Królowa skinęła głową i odwróciła się powoli. Emilowi
zdawało się, że bogini się uśmiecha, ale nie był pewien ze
względu na dzielącą ich teraz odległość. Przytrzymywana przez
tajemniczego mężczyznę, Jurata ostrożnie położyła się na
powierzchni wody, jakby układała się do snu... Otulona blaskiem
bijącym od bursztynowej postaci, zamknęła oczy. Na jej twarzy, po
raz pierwszy odkąd Emil ją ujrzał, malował się spokój.
Świetlisty
mężczyzna schylił się i złożył na gładkim czole bogini
delikatny pocałunek. A potem wraz ze śpiącą Królową z powrotem
zanurzył się w wodach jej królestwa.
Emil
skończył śpiewać, gdy oboje zniknęli już na końcu ścieżki.
Światła wokół nieco przygasły, po czym stopniowo zaczęły
znikać, w miarę jak powoli cichły dźwięki gitary. Ostatnia nuta
niosła ze sobą nostalgiczną zapowiedź końca, dziwną melancholię
nadchodzącej ciszy.
W
końcu melodia urwała się zupełnie. Wtem wzrok Emila przyciągnęło
słabe światełko na piasku, w miejscu, w którym Jurata weszła do
morza. Naszyjnik bogini leżał na mokrym piasku, a blask bursztynu
wciąż rozświetlał noc, niczym ostatnia wibracja struny, której
dźwięku już dawno nie słychać, niczym powoli zanikające echo...
Emil
spakował gitarę, wstał i podszedł na brzeg, by podnieść
bursztyn. Bez wahania zawiesił go sobie na szyi. Przez chwilę
patrzył jeszcze w mrok, na morze, po czym uśmiechnął się lekko i
odszedł, kierując się w stronę miasteczka.
*
-
Miałeś rację, dziadku – szepnął Emil, spoglądając na znajomą
twarz, niezmiennie uśmiechającą się do niego ze zdjęcia.
Słońce
opromieniało już cmentarz pomarańczowo-złotą poświatą zachodu.
Emil siedział na ławeczce z nieodłączną gitarą u boku, również
uśmiechając się do staruszka.
-
Nie wiem, czy to przeznaczenie, czy zwykły przypadek... - ciągnął
cicho, pieszczotliwym ruchem gładząc materiał pokrowca. - Ale
wiem, że zrobiłem to, co do mnie należało. Szkoda, że tego nie
widziałeś... - dodał z lekkim smutkiem.
W
zapadającym zmierzchu chłopak wyjął gitarę i zaśpiewał swoją
Kołysankę. I raz jeszcze ciemność rozświetlił blask Bursztynu.
KONIEC
Całkiem całkiem.
OdpowiedzUsuńCieszę się :)
Usuń~ Scatty
Czekam na Amorion..
UsuńJakże niesamowicie przedstawione więzi dusz. Ciekawie zakończenie całości. Przyjemnie się czyta, w szczególności elementy tekstu piosenki.
OdpowiedzUsuńNad piosenkami najbardziej się "męczyłam", bo nigdy nie byłam za pan brat z pisaniem poezji, więc tym lepiej, że jednak jakoś tam wyszły.
UsuńDzięki!
~ Scatty
Naczekał się naród oj naczekał, ale efekt był tego wart :D
UsuńNasza Scathach ma bogate portfolio. Tu horror, tam akcja, a tu wzruszająca opowieść, taka trochę ballada. Polubiłem ten ciąg dalszy choć trochę na niego się czekało właśnie przez pracę nad piosenką :D
OdpowiedzUsuńW paru miejscach się wprawdzie zgubiłem ale okazało się że to chyba moja słaba spostrzegawczość jest winna :v
Jedynki jednak nie przebije ;)