– Oszalałaś.
Scathach skrzywiła się.
– To jedyne wyjście,
wiesz o tym. – odparła, patrząc na Yvrina. Przez całą noc w jej
głowie powstawał zarys planu, a teraz chodziła niespokojnie po
izbie. Mimo wcześniejszych sprzeciwów marynarza, uparła się, by
wstać. Siły wciąż jednak miała nadwątlone i czuła, że minie
jeszcze dużo czasu, zanim odzyska pełną sprawność. Tymczasem
Yvrin obserwował ją uważnie, siedząc na łóżku. Scathach
widziała lekkie napięcie jego mięśni, świadczące o tym, że w
każdej chwili jest gotów zerwać się i ją podtrzymać.
– Jedyne wyjście? To
samobójstwo! – Yvrin uniósł głos, ale natychmiast się
zreflektował. – Przecież da się to załatwić inaczej... –
podjął już spokojniej.
– Jak? – przerwała
mu. – Książę i Straż siedzą mu w kieszeni. Nie jest jedynym
przywódcą Najemników, myślisz, że ktokolwiek ośmieli się mu
sprzeciwić oprócz... – Urwała, widząc, że Yvrin kręci głową
z rezygnacją.
– Ale jak ty to sobie
wyobrażasz? Pójdziesz tam i... i... – Zamachał rękami w
niezrozumiałym geście, po czym opuścił je nagle. – Przecież
nawet nie wiesz, gdzie to jest...
Ku jego wyraźnemu
zdumieniu, Scathach uśmiechnęła się.
– Znam kogoś, kto może
mi powiedzieć.
*
– Wszystko w porządku?
– spytał niespokojnie Yvrin, nie odwracając jednak głowy w jej
stronę. Jakiś czas temu przejechali przez bramę Elakki, kierując
się gościńcem na wschód, wzdłuż rzeki Paviss. Kupiony naprędce
z pomocą Veli Dorith niewielki wóz toczył się niespiesznie,
zaprzęgnięty w jednego konia. Dla niepoznaki wypełnili go
drewnianymi skrzyniami z płótnem i przykryli dla „ochrony przed
wilgocią”. Scathach siedziała tuż za kozłem, pomiędzy
skrzyniami a workami z prowiantem, skryta przed wzrokiem postronnych.
– W najlepszym –
odparła spokojnie. Obróciła na palcu srebrny pierścień, dzięki
któremu znów była przeciętnie wyglądającą brunetką... Mirą.
Oboje z Yvrinem uznali, że tak będzie bezpieczniej – w razie
czego miała udawać chorowitą żonę handlarza płótnem. Sam Yvrin
przedstawiał się jako Ayden Tannes.
– To dobrze, bo przed
nami jakieś pięć dni drogi... – powiedział ni to do niej, ni do
siebie.
W miarę jak posuwali się
na wschód, gościniec nieco opustoszał. Większość podróżnych
stanowili okoliczni wieśniacy, dość szybko zbaczali więc na
mniejsze trakty prowadzące na północ lub południe. Pod koniec
dnia na szlaku zostali tylko ci zmierzający do Arrakin. Scathach co
jakiś czas wyglądała spod przykrycia, by zaczerpnąć powietrza i
rozejrzeć się po okolicy. Nie dostrzegała niczego niepokojącego,
wcale jej to jednak nie uspokajało. Bądź co bądź, z każdą
godziną zbliżali się do miasta, z którego niespełna dwa miesiące
temu ledwie udało jej się uciec. Dharn na pewno wciąż jej
szuka... Może domyślił się nawet, że zna prawdę o nim?
Tymczasem wszystko
wskazywało jednak na to, że ukryta pod płachtą wozu i zmieniona
magią pierścienia jest bezpieczna.
*
Podczas podróży nie
rozmawiali zbyt dużo. Yvrin jeszcze kilka razy upewniał się, czy
wszystko jest w porządku. Na pierwszych dwóch nocnych postojach
również przeważnie milczeli, obawiając się podsłuchania przez
innych podróżnych. Dopiero kiedy przebyli most na rzece Paviss i
skierowali się znacznie mniej uczęszczanym traktem na północny
wschód, wzdłuż jednego z jej dopływów, uwolnili się od stałej
obecności współpodróżnych na drodze.
Koń właśnie zajadał w
najlepsze owies z worka, a ognisko płonęło od dobrej godziny,
kiedy odezwał się Yvrin.
– Zakładając, że
twój plan się powiedzie – zaczął powoli, odsuwając worek na
bok z prowiantem – jak masz zamiar... no wiesz, dorwać go? Jest
magiem i doskonałym szermierzem...
– Zatem potrzebujemy
innego maga i jeszcze lepszego szermierza. Lub dwójki. –
Uśmiechnęła się ponuro, obracając pierścień na palcu. Chyba
zaczynało wchodzić jej to w nawyk.
– A ty przypadkiem
znasz jakiegoś maga, który ma z nim na pieńku? – spytał z
powątpiewaniem.
Scathach przymknęła
oczy, odrzucając pierwszą, bolesną myśl. Nie... jego nie mogłaby
prosić. Zresztą, pewnie nawet nie zechciałby z nią rozmawiać...
I trudno mu się dziwić. Zatem Lerlet? Elf z pewnością by pomógł,
gdyby poprosiła, ale nie znał możliwości Dharna, nie
potraktowałby sprawy poważnie. Nie chciała go też ponownie
narażać.
W Arrakin pozostawała
jej więc tylko jedna możliwość... Ktoś, kto mógłby chcieć
pozbyć się ciężaru, jakim jest obecność Dharna w mieście.
– Być może –
mruknęła.
– Pomoże nam?
– Pewnie nie za darmo.
– Po kupnie tego – tu
Yvrin machnął ręką w stronę wozu i konia – nie mamy zbyt wiele
do zaoferowania.
– To nieistotne. Nie
będzie chciała złota.
– Ona?
Scathach skinęła głową.
Patrzyła ponad ramieniem Yvrina na ciemniejące niebo.
– Dobrze ją znasz?
– Lepiej, niż bym
chciała. – Wojowniczka skrzywiła się lekko. Wspomnienie jedynego
spotkania z czarodziejką zdecydowanie nie budziło w niej ciepłych
uczuć... Ale chyba nie mieli wyjścia.
– Ma to coś wspólnego
z... Z Lokim?
Na dźwięk tego słowa
Scathach drgnęła i spojrzała na Yvrina podejrzliwie.
– Skąd... – zaczęła,
ale Yvrin natychmiast jej przerwał.
– Kiedy odzyskałaś
przytomność na Meduzie, po tym jak... wróciłaś z Caich'mhuir...
– Wyraźnie się zawahał. Cóż, „powrót” był zdecydowanie
delikatnym określeniem na odnalezienie jej półżywej w lesie. –
Wymówiłaś to imię. Właściwie myślałaś, że to ja nim jestem.
Pomyślałem, że musi mieć coś wspólnego z twoją rozmową z
Wiedźmą i... z całą tą sprawą.
Scathach spuściła wzrok
na swoje kolana. Oczywiście. Wtedy, w malignie, kiedy wydawało jej
się, że znowu jest tam, w tym pokoju, o krok od śmierci... Z nim.
– Loki jest... był...
moim ultimatum – odezwała się po chwili, kiedy już była pewna,
że zapanuje nad głosem. – Ta czarodziejka... Swego czasu polecił
jej moje... usługi. Z jakiegoś powodu szukała kogoś niezwiązanego
z Najemnikami, więc... – Zawiesiła głos i wzruszyła ramionami.
– Rozumiem.
Odniosła wrażenie, że
nie ma na myśli jej podejrzeń co do motywów czarodziejki.
*
Dwa poranki później
Scathach przesiadła się na kozioł i przejęła od Yvrina wodze.
Byli w okolicach pogórza Tul-Duar. Mniej więcej w połowie
ciągnącego się z południa na północ łańcucha, o dzień drogi
na zachód od pierwszych szczytów, rozciągało się krótkie pasmo
znacznie niższych gór. Przy masywie Tul-Duar wydawały się
zaledwie wzgórzami. Droga, którą jechali, zamieniła się w
wydeptaną ścieżkę, na której ledwo mieścił się nawet jeden
wóz. Wkrótce doprowadziła ich do dość gęstego lasu.
Scathach poruszyła się
niespokojnie na swoim miejscu. Kiedyś jechała już tą ścieżką.
Konno, nocą...
–
Wszystko dobrze? – usłyszała.
–
Tak... To nic takiego. Wspomnienia – odpowiedziała cicho,
wpatrzona w drogę przed sobą. Kątem oka zauważyła jednak, że
siedzący obok Yvrin kiwa głową. Była mu wdzięczna, że nie
drążył tematu. – Niedługo będziemy na miejscu – dodała.
Rzeczywiście,
słońce ledwie podniosło się do zenitu, gdy wjechali w wąwóz
pomiędzy wzgórzami. Niedługo potem wóz wytoczył się z lasu na
otwartą przestrzeń dość szerokiej kotliny. Na jej obrzeżach,
przytulony do wschodniej ściany, stał kompleks niskich, kamiennych
budynków, z żelazną bramą witającą przybyszów.
–
Co to za miejsce? – spytał Yvrin takim tonem, jakby od dawna
chciał to zrobić. Scathach nie dziwiła mu się. Nie mówiła mu,
dokąd właściwie jadą, nie licząc wskazania punktu na mapie.
– Sanktuarium
bogini Daeraell, Dawczyni Nadziei – odparła, patrząc na znajomy
widok. – Właściwie klasztor medytacyjny. Kapłani udają się
tutaj, by odnaleźć powołanie lub poradzić się swoich mistrzów.
– I
myślisz, że tutaj dowiesz się, gdzie...
–
Tak – przerwała mu. – Taką przynajmniej mam nadzieję –
dodała już mniej pewnie.
–
Nadzieję – powtórzył Yvrin sceptycznie.
–
Jeśli masz lepszy pomysł...
–
Dobrze już, dobrze. Chodźmy.
Scathach
kiwnęła głową i popędziła konia. Wóz potoczył się drogą
przez kotlinę. Po kilku minutach spokojnej jazdy zatrzymali się
przed bramą ozdobioną skomplikowanym znakiem, symbolem bogini.
Wojowniczka zeskoczyła z kozła i podeszła do bramy, Yvrin po
chwili wahania zrobił to samo. Scathach uniosła rękę i, ku
zaskoczeniu marynarza, zdjęła swój srebrny pierścień, po czym
zabębniła pięścią we wrota.
Czekali.
Mijały kolejne sekundy, a po drugiej stronie nie dał się słyszeć
nawet szmer. Yvrin już unosił pięść, by uderzyć w bramę
ponownie, ale wojowniczka powstrzymała go, zanim zdążył to
zrobić.
–
Słyszeli – szepnęła tylko. Chwilę potem wrota zaskrzypiały i
uchyliły się nieco. W szparze między skrzydłami pojawiła się
twarz dość młodego mężczyzny.
–
Czego niesłużący bogini szukają w Sanktuarium? – spytał mnich,
patrząc to na jedno, to na drugie.
–
Potrzebujemy pomocy Ojca przełożonego... Ojca Yoshuy – odezwała
się Scathach
Mnich
milczał przez chwilę.
–
Czcigodny Yoshua nie sprawuje już funkcji Ojca przełożonego. – W
jego głosie zabrzmiała dziwna nuta. Scathach zmarszczyła brwi, ale
nie skomentowała. – Wejdźcie. – Mnich odsunął się i uchylił
wrota na tyle szeroko, by mogli wjechać wozem. Za bramą znajdował
się brukowany dziedziniec, a po jego przeciwległej stronie kolejne
wrota, tym razem drewniane, opatrzone jednak takim samym symbolem.
Zostawili wóz i podążyli za mnichem do wnętrza Sanktuarium.
Krótki korytarz, hall, oświetlające wnętrze pochodnie i
wszechobecny symbol bogini Daeraell... Wszystko było dokładnie
takie, jak wojowniczka zapamiętała, jakby nigdy stąd nie
wyjeżdżała.
–
Jestem Brat Xavier – przedstawił się mnich. – Wydaje mi się,
że Ojciec przełożony nie zaczął jeszcze codziennej medytacji...
Mogę was do niego zaprowadzić.
Scathach
już otwierała usta, by zaprotestować, ale ugryzła się w język i
skinęła w odpowiedzi głową. Nie miała pojęcia, kto był nowym
mistrzem Sanktuarium, ale może dowie się od niego, co stało się z
Ojcem Yoshuą. Byłym Ojcem, poprawiła się w myślach.
–
Niestety, jeśli macie przy sobie broń, muszę was prosić o
pozostawienie jej pod naszą opieką. Polecenie Ojca przełożonego...
– oznajmił rzeczowo mnich, lustrując ich wzrokiem. –
Sanktuarium jest miejscem łagodności i spokoju, więc wszelkie
narzędzia gwałtu i przemocy powinny pozostać poza jego obrębem –
dodał, a raczej wyrecytował wyuczoną formułkę.
–
Oczywiście – odpowiedziała Scathach, zerkając na Yvrina i
kiwając nieznacznie głową. Odpięła pas ze sztyletem, który po
opuszczeniu eskorty Meduzy znowu był jej jedyną bronią. Z lekkim
żalem pomyślała o swoim małym arsenale, który niemal w całości
musiała pozostawić uciekając z rezydencji Nathaniela Dharna.
Yvrin
również oddał swój miecz, a brat Xawier zabrał oba przedmioty i
zniknął za bocznymi drzwiami. Wrócił chwilę potem i wskazał
gestem, by poszli za nim.
Ruszyli
więc plątaniną bliźniaczo do siebie podobnych, ascetycznych
korytarzy. Wszędzie królowały pochodnie i symbole bogini. Nie było
okien, tylko drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń. W końcu
zatrzymali się przed jednoskrzydłowymi drzwiami, niczym
niewyróżniającymi się spośród innych. Brat Xavier zapukał
cicho.
–
Proszę wejść. – Głos, który rozległ się zza drzwi, wydał
się Scathach znajomy, ale zanim zdążyła zastanowić się, gdzie
go słyszała, Xavier wpuścił ich do środka.
–
Ci ludzie mówią, że potrzebują twojej pomocy, ojcze – odezwał
się mnich. Z ustawionego tyłem do drzwi fotela uniosła się postać
w szacie koloru pergaminu. Mężczyzna odwrócił się do nich, a
wtedy z ust wojowniczki wyrwał się zduszony okrzyk. Yvrin
natychmiast spiął się, gotów zaatakować.
Ojciec
przełożony zachował kamienną twarz.
–
Bracie Xavierze – zwrócił się do drugiego mnicha. – Bardzo ci
dziękuję. Możesz wrócić do swoich obowiązków – powiedział z
ciepłym uśmiechem.
–
Oczywiście, Ojcze – odparł tamten i wyszedł, rzucając jeszcze
ostatnie zaciekawione spojrzenie na gości. Ledwie wyszedł, Scathach
uśmiechnęła się szeroko.
–
Samuel! – wykrzyknęła, rozpoznając w mężczyźnie młodego
adepta, który kilka lat wcześniej pomógł jej wrócić do
równowagi.
Mnich
również się uśmiechnął.
–
Witaj, Scathach – odparł, obchodząc fotel. – Miło cię
widzieć... w nieco przyjemniejszych okolicznościach. A to...? –
Spojrzał w kierunku Yvrina, który zdążył już nieco się
uspokoić i właśnie z zainteresowaniem patrzył na rozgrywającą
się przed nim scenę.
–
Na imię mi Yvrin, Ojcze – odpowiedział z szacunkiem, kłaniając
się lekko.
–
Wystarczy Samuel. Przyjaciele Scathach są moimi przyjaciółmi. –
Samuel machnął ręką z roztargnionym uśmiechem, ale zaraz potem
spoważniał i spojrzał na nich uważnie. – Zgaduję, że nie
przybyliście zobaczyć się ze mną...
Scathach
skinęła głową.
–
Co się stało z Yoshuą, Samuelu? Brat Xavier mówił tylko, że nie
jest już Ojcem przełożonym. Chyba nie...? – Zawiesiła głos,
nie chcąc kończyć tej myśli.
Samuel
westchnął.
–
Nie, nie umarł. Ale nie był już dłużej w stanie pełnić swojej
funkcji. Wcześniej mianował mnie swoim osobistym zastępcą,
więc... – Wzruszył ramionami, jakby otrzymany w tak młodym wieku
zaszczyt nie robił na nim wrażenia. – Cóż, obawiam się, że
nie mam dla was dobrych wieści. Możecie zobaczyć Yoshuę... Ale
nic więcej. – Mnich zawahał się, najwyraźniej domyślając się,
że nie będzie to dla nich przyjemna informacja. – Dwa tygodnie
temu zapadł w letarg i nic nie wskazuje na to, żeby miał się z
niego obudzić.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku!
Czytasz? Komentuj!
Nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak widok komentarzy pod tekstami. Pozytywnych, krytycznych, obojętnie - byle szczerych!