Od Autorki:
Opowiadanie z gatunku science-fiction, napisane na potrzeby konkursu. Nagrody nie zdobyło, więc z czystym sumieniem dzielę się nim tutaj, na blogu. Niezbyt długie, więc nie dzieliłam go na części jak poprzednich. Miłego czytania!
~ Scatty
_____________________________
Pod kopułą
Jestem
tu sam... Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że w całym
Legionowie nie została ani jedna żywa dusza prócz mojej...
Tak.
Ani
jedna żywa.
Strach
to mój dobry przyjaciel. Jest przy mnie, kiedy się budzę, i kiedy
niespokojnie zasypiam, gdzieś w kącie kolejnego opuszczonego domu.
Jest przy mnie, kiedy plądruję pokoje i sklepy w poszukiwaniu
jedzenia czy przydatnych przedmiotów. Towarzyszy mi, kiedy przemykam
się przez opustoszałe ulice, zawsze w dzień, zawsze ukradkiem,
zawsze możliwie najszybciej... To te chwile lubi najbardziej, dmucha
mi wtedy w kark zimnym strumieniem, sprawiając, że oblewa mnie pot,
a serce łomocze w piersi tak mocno, że niemal to słyszę.
Już
późno.
Prawie
noc...
Czas
znaleźć schronienie. Przeżyć kolejny miesiąc, kolejny tydzień,
kolejną dobę, godzinę... Kolejną minutę...
Choć
sekundę dłużej nie widząc ICH.
***
Przestronne
pomieszczenie wyglądało tak, jakby nikt nie używał go od
dziesięciu lat. Bo i tak właśnie było - przez całą dekadę nikt
nawet tu nie zaglądał. Kurz urządził sobie królestwo na własną
modłę, wciskając się we wszystkie szczeliny, obejmując w
posiadanie blaty i panele kontrolne. Był niepodzielnym władcą
każdego skrawka powierzchni, przykrywał przyciski, dźwigienki i
ekrany, zasłaniając je zazdrośnie przed okiem postronnych.
Stalowe
drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Wszedł przez nie zgarbiony
mężczyzna, mocno już posunięty w latach, ciągnąc za sobą
staroświecki wózek na środki czystości.
-
Noooo - mruknął do siebie pan Marian, przystając w progu. - Czysto
to tu nie jest...
Nie
zwlekając dłużej, pociągnął wózek dalej, by zabrać się do
pracy. Samo się nie zrobi, a im szybciej się uwinie, tym lepiej mu
zapłacą. Solidny układ, jakby go kto pytał... Chociaż komu by
tam przyszło do głowy pytać o zdanie woźnego.
Pan
Marian nie lubił całej tej... technologii. Za jego czasów
dzieciaki miały internet i było dobrze. A teraz? Wszystkie te
nowoczesne komunikatory, symulatory i Bóg wie co jeszcze... Na
początku tego zakichanego stulecia było lepiej, znacznie lepiej.
Teraz... Teraz nawet gdy chciał pracować przy użyciu mopa,
pracodawcy patrzyli na niego z politowaniem. "Czy nie lepiej
oszczędzić sobie pracy?", pytali. "Czy nie łatwiej
zaprogramować robota i szybciej wykonać zlecenie...?". "Może
i łatwiej", odpowiadał im w takich chwilach Marian. "Ale
dla mnie z pewnością nie lepiej". Kto by tam chciał się
lenić, kiedy robot odwala za niego całą robotę? Pan Marian wolał
pracować sam i uczciwie zarobić na wypłatę. Nawet jeśli miał mu
potem bardziej dokuczać reumatyzm.
-
Dziesięć lat... Jeszcze tylko dziesięć lat i emeryturka - mruknął
sześćdziesięciolatek, szperając w wózku w poszukiwaniu swojej
ulubionej szmatki z mikrofibry.
Posprząta.
Oczywiście, że posprząta. I to nawet nie tylko dlatego, że mu za
to płacą. Może zlikwidują wreszcie tę paskudną kopułę i
zrobią coś porządnego, pożytecznego... Przecież Legionowo to już
właściwie Warszawa. A na co komu w stolicy ogromna kopuła na całą
dzielnicę...?
Pan
Marian zabrał się do strzepywania na podłogę najgrubszej warstwy
kurzu z panelu kontrolnego. Musiał uważać, by niczego nie
uszkodzić, straty musiałby ponieść z własnej kieszeni. Wtem jego
słaby wzrok przykuło coś nieco powyżej miejsca, którym się
zajął. Zmrużył oczy, by przyjrzeć się uważniej... W płaskim
metalowym pudełku z okrągłym przyciskiem rozpoznał hologramowy
przekaźnik obrazu. Gdy wreszcie doszedł do tego, co było z nim nie
tak, zmarszczki na jego czole zmieniły się w głębokie bruzdy.
Uniósł do ust nadgarstek opasany cienką chromowaną bransoletą i
uruchomił komunikator. Po chwili odezwał się w nim znajmy głos.
-
Tak, panie Marianie?
-
Szefie... Bo ja mam takie pytanie. Czy ta dioda na hologramie to
powinna tak migać na zielono...?
***
Coś
porusza się w ciemności. Przyciskam się do ściany budynku, obok
którego akurat przechodziłem, i wstrzymuję oddech w gorączkowym
oczekiwaniu. Nie, tylko nie teraz... Przecież od tak dawna już ich
nie widziałem!
A
jednak. Żołądek podjeżdża mi do gardła, kiedy widzę
przygarbioną sylwetkę wynurzającą się zza węgła. Stwór
pocharkuje cicho i niemal powłóczy rękami po ziemi. Wygląda
prawie jak człowiek, z pewnością dorównywałby mi wzrostem, gdyby
się wyprostował. Natychmiast zauważam jak umięśnione ma nogi.
Nie ma mowy, bym dokądkolwiek przed nim uciekł... W dodatku ten
chorobliwy, bladozielony odcień skóry i ciało tylko miejscami
przykryte strzępami brudnych szmat, które kiedyś pewnie były
ubraniem... Z trudem powstrzymuję dreszcz.
Wiem,
jak nazwać tę kreaturę, ale nie potrafię sformułować tego słowa
nawet w myślach. Nie chcę. Nie, kiedy stoi zaledwie dwadzieścia
kroków ode mnie, nie, kiedy wystarczyłby lekki ruch głową, by
spojrzała prosto na mnie.
Stwór
zatrzymuje się nagle w połowie ulicy. Zamieram jak sparaliżowany,
zupełnie niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzę tylko,
jak kreatura podnosi swoją podobną do ludzkiej głowę i zaczyna
węszyć. Z jej gardła wydobywa się głuche warknięcie, po czym
rusza dalej, swoim pokracznym chodem pokonując ulicę i znikając po
drugiej stronie.
Nie
wiem, ile stoję tam, przyciśnięty do zimnej ściany, zanim jestem
w stanie się poruszyć. Pięć minut? Godzinę? Serce powoli wraca
do poprzedniego rytmu, ale strach nigdzie się nie wybiera, zimnymi
kleszczami wciąż bezlitośnie ściska żołądek. Wróciły. Przez
tyle czasu nie widziałem żadnego, a teraz wróciły. Może mnie
szukają?
W
końcu nabieram śmiałości, by postawić parę chwiejnych kroków.
Budynek, przy którym stoję, to zwykły dom jednorodzinny,
pomalowany na jasnopomarańczowy kolor, teraz zabrudzony i
poszarzały. Naciskam klamkę frontowych drzwi, spodziewając się
oporu... A jednak stają otworem, jakby zapraszając do wnętrza.
Wchodzę bez namysłu, wciąż mając żywo w pamięci obraz stwora.
Momentalnie
zatrzymuję się tuż za progiem, szeroko otwartymi oczami
rozglądając się po wnętrzu... Niezupełnie tego się
spodziewałem.
Dom
wygląda jak pobojowisko. Doszczętnie zniszczone meble walają się
bezładnie po korytarzu, w towarzystwie odłamków szkła. Tynk ze
ścian w wielu miejscach odpada, jakby kiedyś, dawno temu, uderzyło
w niego z impetem coś dużego i ciężkiego. Wykładzina, którą
wyłożono kiedyś podłogę, jest cała w strzępach.
Kręci
mi się w głowie, zataczam się na drzwi. Wszystkie domy, które do
tej pory odwiedziłem, niemal nie nosiły na sobie śladów ataku.
Mieszkańcy tego budynku najwyraźniej zostali siłą wywleczeni na
zewnątrz, po ciężkiej walce...
Nie
mam wyboru. Opierając się na ścianie, ruszam wgłąb korytarza, by
znaleźć jakiś kąt, w którym mogę się schować i przeczekać.
Przecież
jeśli w pobliżu jest jeden zombie, przyjdą też następne.
***
-
Niewiarygodne!
-
Cóż... Owszem.
-
I kamery naprawdę przez cały ten czas działały? Dziesięć lat?
-
Na to wygląda. Ta cholerna kopuła żyje własnym życiem.
Pamiętasz, co mówili, kiedy ją budowali? Minimum pracy ludzi...
-
... maksimum technologii. Ta, wiem. Trąbili o tym przez ładnych
parę miesięcy...
-
No, to teraz wreszcie na coś się przyda cała ta maszyneria...
Efekty specjalne, psia ich mać...
-
Biedny ten chłopaczek. Że też do tej pory nie ma o niczym
pojęcia... Jak to w ogóle możliwe?
-
Spójrz tylko na niego. Ile ma lat? Osiemnaście? Kiedy zaczynali
całą tę błazenadę, mógł mieć siedem, może osiem... Dzieciak.
Nic dziwnego, że uwierzył w te wszystkie bajery.
Pan
Marian przysłuchiwał się rozmowie techników, podczas gdy paski
materiału przy końcu mopa rytmicznie przesuwały się po podłodze.
Prawo-lewo, prawo-lewo, i znów prawo... Niewysłowioną przyjemność
sprawiały woźnemu te powtarzalne, monotoniczne wręcz ruchy.
Marian
doskonale pamiętał, jak to było dziesięć lat temu. Na wszystkich
kanałach w telewizji trąbili, jaka to nie będzie produkcja, cały
ten film. Władowali w to calusieńki kilkuletni budżet państwa na
kulturę, chyba nawet uszczknęli coś z oświaty. To miała być
najnowocześniejsza produkcja na świecie. To miał być hit.
A
wyszło jak zwykle...
Pan
Marian poszedł wtedy do kina. Wszyscy chwalili, a dawno niczego nie
oglądał, więc skusił się i kupił bilet... Do tej pory tego
żałował. Mimo wszelkich znanych mu starań producentów i
wykonawców, apokalipsa zombie w Legionowie była totalną porażką.
Mieszkańcy, zupełnie nieprzygotowani do występowania przed
kamerami, poruszali się sztywno i mówili nieskładnie. Nawet
krzyczeli jakoś tak nieprzekonująco, mimo wspaniałych, zdaniem
pana Mariana, postaci potworów za plecami.
Kilka
lat budowy, kupa pieniędzy wyrzuconych właściwie w błoto,
odcięcie dzielnicy Warszawy od reszty miasta... I tysiące ludzi,
którym w zamian za oddanie domu do dyspozycji filmowców obiecano
lokum bliżej centrum miasta.
I
ten biedny chłopak, który został tam całkiem sam...
-
... ej, właściwie to co my tu robimy, skoro kamery, a teraz i
efekty, odpalają się automatycznie?
-
Pilnujemy, żeby nic mu się nie stało, oczywiście.
Młodszy
z techników zmarszczył brwi, najwyraźniej nie do końca
rozumiejąc. Ale za czasów pana Mariana wciąż jeszcze dużo mówiło
się o strachu. O tym, co może zrobić sobie człowiek przyciśnięty
do ściany, doprowadzony do ostateczności. Pewnie o tym mówił
starszy technik.
Zerknął
na hologramy. Kamery bezgłośnie podążały za młodym
chłopaczkiem, niemiłosiernie brudnym, ale, o dziwo, dobrze ubranym.
Czarne, niewprawnie przystrzyżone, kręcone włosy zasłaniały mu
część twarzy, na szczęce ledwo co sypał się zarost. Młokos.
Prawie dziecko. Pan Marian nie mógł patrzeć, jak chłopak kuli się
w kącie zdezelowanego przy pomocy technologii pokoju, przerażony, z
całej siły przyciskając do piersi sportowy plecak. Woźny odwrócił
wzrok i wbił go w podłogę, we wciąż przesuwającego się po
podłodze mopa. Prawo-lewo, prawo-lewo, prawo...
***
Z
niespokojnego snu wyrywa mnie mrożący krew w żyłach dźwięk,
rozlegający się na zewnątrz. Sam nie wiem, jakim cudem w ogóle
udało mi się zasnąć. Po chwili ryk powtarza się z innej strony.
Czuję dreszcz, odzywający się w dole pleców i powoli wędrujący
w górę wzdłuż kręgosłupa. Nawet te potwory nie są w stanie
poruszać się na tyle szybko, co oznacza że... Że są przynajmniej
dwa. I w dodatku postanowiły się ze sobą porozumieć.
Przez
brudne okno z trudem przebijają się wątłe promienie księżyca. W
napięciu patrzę, jak drobinki kurzu wirują po pomieszczeniu,
niemal pewny, że już za moment szybę rozbije wpadające tu z
impetem ciało bestii, zwabionej zapachem świeżego mięsa.
Sekundy
mijają, ale atak wciąż nie następuje. Boję się rozluźnić,
boję się pomyśleć, że może tym razem po prostu mi się upiekło.
W każdej chwili jestem gotowy, by stanąć do nierównej walki lub
uciekać.
Ryki
powtarzają się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem przyprawiając
mnie o gwałtowne napięcie chyba wszystkich możliwych mięśni.
Zwłaszcza te, które zdają się docierać z całkiem niedaleka
przerażają mnie do granic wytrzymałości... Kiedy słyszę cichy
stuk czegoś twardego o szkło, omal nie tracę zmysłów. Nic się
jednak nie dzieje, żadne rozwścieczone potwory nie próbują dostać
się do wnętrza. Po długiej chwili walki z ogarniającym mnie
paraliżującym strachem, odważam się poruszyć i zbliżyć do
okna. W słabym świetle widzę za nim... Drzewo. Zwykłe drzewo,
którego gałęzie bujają się na wietrze tuż obok szyby. Jeden
mocniejszy podmuch, i drewno z takim samym stukiem uderza o szkło...
Nagle
zdaję sobie sprawę, że oddycham szybko, jak po długim biegu. Po
plecach spływa mi zimny pot, ręce drżą. Dawno już nie czułem
się tak, jak teraz - zupełnie bezbronny, nieludzko wyczerpany.
Muszę
się stąd wydostać.
Miasteczko
jest spore, może zombie zebrały się tylko w tym rejonie? Mógłbym
odejść jak najdalej stąd, spróbować szczęścia gdzieś dalej...
Właściwie powinienem był zrobić to już dawno temu. Nie wiem
tylko, w którą stronę się udać. Byłem taki mały, kiedy
zaatakowały... Nie wiem nic. A ten jeden, jedyny skrawek globu,
który w jakiś sposób był mi znany i bliski, właśnie zmienił
się na moich oczach w żerowisko, w teren polowania.
Polowania
na mnie.
***
-
Nudno tam... No rozumiem, chłopak autentycznie się boi, ale to nie
wystarczy...
-
Co masz na myśli?
-
Jeśli to ma tym razem wypalić, naprawdę wypalić, to potrzebujemy
akcji. Prawdziwej, a nie jakiejś tam psychologicznej zagrywki.
-
Mówisz o jakimś pościgu? Jak na tych starych filmach, jeszcze w
trzy de?
-
Dokładnie. Trzeba go jakoś... Popchnąć do walki.
-
To może dajmy mu broń?
-
Głupi jesteś? A skąd on ma niby wiedzieć, jak się używa broni?
-
Daj spokój, przecież nawet ośmiolatek musiał kiedyś widzieć na
oczy jakiś staroświecki pistolet. Podrzuci się naładowany,
dzieciak pomyśli, że ktoś chciał się nim bronić, weźmie żeby
mieć coś na wszelki wypadek pod ręką. Sprawa załatwiona.
-
Hmm... To chyba rzeczywiście może się udać. Dobra robota, młody.
***
Kiedy
znowu się budzę, na zewnątrz jest dzień. Spałem na podłodze,
zwinięty w kłębek pod jedną ze ścian zdezelowanego pokoju.
Zombie widocznie nie wyczuły mojego zapachu. Żyję.
Z
domu zabieram wszystko to, co może mi się przydać. Zadziwiające,
ile długoterminowego jedzenia ludzie przechowywali przed atakiem...
Wypełniam plecak przeróżnymi przedmiotami. Kiedy wchodzę do
sypialni, wiedziony doświadczeniem od razu kieruję kroki ku niskiej
komodzie nieopodal łóżka. Staram się nie zauważać tego, że
również tutaj wszędzie natykam się na ślady walki, ale żołądek
i tak podchodzi mi do gardła.
Drżącymi
rękami wysuwam jedyną nieuszkodzoną szufladę mebla. Liczę na
znalezienie zapalniczki, może baterii...
Zupełnie
nie spodziewam się broni.
Leży
tam, czarny pistolet połyskujący lekko w jasności poranka.
Odruchowo sięgam po niego i ujmuję w dłoń. Widziałem takie...
Dawno temu, kiedy jako całkiem jeszcze małe dziecko podglądałem
filmy, które rodzice włączali sobie wieczorami. Mój palec
wskazujący odruchowo wędruje na tę wystającą część pod lufą,
coś na kształt małej dźwigienki. Nie wiem jak się nazywa, ale
pamiętam, że jeśli za nią pociągnę, pistolet powinien
wystrzelić... Czyżby ktoś nie zdążył wyjąć go przed atakiem?
To smutne, że ci ludzie mieli środki, żeby się obronić, ale nie
zdążyli ich użyć. Czy w ogóle ktokolwiek miał taką szansę?
Ostrożnie
zatykam broń za pasek od spodni i z trudem odrywam od niej wzrok.
Kusi mnie, by sprawdzić, czy działa, ale nie chcę niepotrzebnie
zwracać uwagi bestii na tę okolicę. W dzień zazwyczaj się nie
pokazują, ale wciąż... Lepiej, żeby nie wiedziały, gdzie szukać
po zmroku. Przetrząsam resztę szuflady, i ku swojemu zdumieniu
znajduję jeszcze jeden cenny przedmiot. To dziwne, że leży tutaj
razem z bronią, choć znacznie lepiej ukryty między świstkami
papieru i bezużytecznymi kablami. Jakby ktoś, w przeciwieństwie do
leżącej na wierzchu broni, nie zamierzał go nigdy używać. Wąska,
metalowa bransoleta, z kilkoma niewielkimi przyciskami z boku...
Komunikator?
Bez
namysłu chowam go do kieszeni. Ostatni raz rozglądam się po
pokoju, ale nie mogę dłużej znieść widoku tego domu,
porozrzucanych i połamanych przedmiotów, zniszczonych mebli,
poobtłukiwanych ścian. Nie chcę myśleć o tym, co musieli przeżyć
mieszkańcy przed śmiercią, nie chcę myśleć, że to samo mogło
przydarzyć się wtedy mnie. Wybiegam z domu najszybciej jak
się da, zatrzymuję się dopiero w progu, kurczowo ściskając
klamkę. Zimne powietrze uderza mi w twarz, odrobinę otrzeźwia.
Rozglądam się po okolicy, ale prócz stojących przy ulicy
opuszczonych domów, kilku latarni i porzuconych samochodów nie
dostrzegam nic. Miasteczko jest ciche i puste, ale tym razem jeszcze
silniej czuję, że nie jestem tu sam, że gdzieś tam, w ciemnych
zakamarkach, bestie śpią, spokojnie oczekując na zmierzch. Zerkam
w niebo.
Zbiera
się na burzę.
***
Gotowe.
Całe pomieszczenie kontrolne wysprzątane. Pan Marian uśmiechnął
się z zadowoleniem. Z pracą, którą założył sobie na dzisiaj
uwinął się szybko, znacznie szybciej, niż się spodziewał.
Dwaj
technicy właśnie zbierali się do wyjścia. Pan Marian zdawał
sobie sprawę, że prócz ich trzech, i paru jeszcze osób
zajmujących się produkcją "filmu", o tym, co dzieje się
pod kopułą nie wie nikt. Rzecz jasna, nikomu nie mógł powiedzieć,
nawet żonie. Taka konspiracja! W drugiej połowie dwudziestego
pierwszego wieku! Nie do pomyślenia...
Technicy
zarzucili na ramiona lekkie torby z syntetycznego materiału i ze
śmiechem opuścili pokój. Za jakieś dziesięć, może piętnaście
minut zjawią się następni, by zastąpić ich na posterunku przy
pilnowaniu zamkniętego chłopaka.
Odruchowo
spojrzał na hologramy. Osiemnastolatek położył się właśnie na
podłodze kolejnego domu, po przebyciu solidnego kawałka drogi.
Szedł w stronę Nieporętu, pan Marian wyraźnie widział jego trasę
zaznaczoną na wyświetlanej przez jeden z ekranów mapie. Nie był
zbyt wytrzymały, poruszał się dość wolno, ale nawet w tym tempie
pod granicę kopuły dotrze jutro, mimo że Legionowo było znacznie
większe niż dawniej. Oczywiście, realizatorzy projektu mu na to
nie pozwolą, będzie krążył pod tym ustrojstwem jak owieczka
zaganiana przez psy...
Nagle
chłopak sięgnął do kieszeni i wyjął z niej coś małego i
połyskującego. Pan Marian przez chwilę nie mógł uwierzyć
własnym oczom. Przecież to komunikator! Kamery automatycznie
zrobiły najazd na trzymany przedmiot, a mężczyzna jak na dłoni
dostrzegł jego numer seryjny. 1438...
Chłopak
musiał zwędzić komunikator z tamtego zdezelowanego domu, podobnie
jak pistolet. Ha! Takie mają nowoczesne te kamery, a niczego nie
zauważyli! Z pewnością nie, bo gdyby tak było, zaraz wszyscy
wpadliby w panikę.
Pan
Marian nieświadomym ruchem potarł bransoletę, ciasno przylegającą
do jego własnego nadgarstka. Wystarczy, że chłopak założy
swoją... Ledwie o tym pomyślał, a nastolatek z niepewną miną
rozpiął urządzenie i umieścił na przedramieniu. Komunikator
wyraźnie przeznaczony był dla kogoś starszego, bo musiał wsunąć
go niemal pod łokieć, by dotykał skóry. Zsunął rękaw ciemnej
bluzy, kryjąc urządzenie przed wzrokiem kamer. Czy mógł
przeczuwać, że powinien je schować...? Nie, oczywiście że nie.
Zapewne wahał się tylko przed próbą skontaktowania się z
kimkolwiek.
Wciąż
pozostawało nieco ponad pięć minut do przybycia kolejnej zmiany
techników... Pan Marian jednym przyciskiem zmienił przekaz swojego
komunikatora na bezhologramowy.
Tysiąc
czterysta trzydzieści osiem...
***
Mam
złe przeczucia. Dzień się kończy, a ja rozpaczliwie usiłuję
zagłuszyć gnający w moją stronę razem z ciemnością strach.
Komunikator na ramieniu dodaje mi odwagi, ale wciąż nie wiem, czy
powinienem spróbować go użyć. Czy to ma sens? Przecież i tak
wszyscy nie żyją...
Chłopcze...?
Zrywam
się z podłogi, omal nie mdlejąc ze strachu. Głos, a raczej szept,
odzywa się ni z tego ni z owego wprost w mojej głowie.
Ćśś...
Spokojnie. Nie bój się. To twój komunikator.
Na
moment czuję ulgę, ale zaraz w głowie świta mi kolejna myśl.
Jesteś
obserwowany, mówi głos, czy
też człowiek po drugiej stronie przekazu.
Obserwowany?
Nie
odzywaj się, to spróbuję... Spróbuję wydostać cię z tego
piekła.
-
Kim jesteś? - szepczę wbrew nakazowi pierwsze pytanie, które
przychodzi mi do głowy.
Cicho,
mówię... Jestem kimś, kto chce ci pomóc, wystarczy? Zaufaj mi.
Wyprowadzę cię stąd i już nigdy więcej nie zobaczysz tych
potworów. Tylko nie daj po sobie poznać, że masz komunikator...
Oszołomiony,
odruchowo kiwam głową, nie zastanawiając się ani przez moment nad
absurdalnością tej sytuacji. Mam w głowie tylko jedną myśl: nie
jestem sam. Ktoś jest poza miastem i jakimś cudem zdołał nawiązać
ze mną kontakt. Nie jestem sam...
Wkrótce
robi się zupełnie ciemno. Pierwszy ryk potwora słyszę, kiedy
właśnie opieram głowę na podłodze. Chwilę potem dołącza do
niego drugi. I trzeci. Nie mogę nie zauważyć, że z każdą chwilą
są głośniejsze.
Zrywam
się na równe nogi i czekam w napięciu. Tym razem zombie trafiły
bezbłędnie, słyszę, jak węszą i charczą na zewnątrz, na małym
skrawku zaniedbanego trawnika za domem. Próbuję cicho cofnąć się
pod drzwi. Wiem, że zaraz mnie wywęszą, czuję to. Są zbyt
blisko, żeby mnie ominąć.
Potykam
się. Lekko, ale i tak muszę przytrzymać się niskiego stolika, by
nie upaść. Udaje mi się nie narobić przy tym zbytniego hałasu.
Nasłuchuję odgłosów z zewnątrz, po czym oddycham z ulgą,
dochodząc do wniosku, że bestie mnie nie usłyszały.
Z
przechylonej kieszeni z przodu bluzy wysuwa mi się jakiś przedmiot.
Czuję to dopiero, kiedy jest już za późno, kiedy gładko wymyka
się z fałd materiału. Patrzę, jak bateria niemal w zwolnionym
tempie spada, wirując powoli i jakby leniwie...
Ciszę
przerywa głośny stuk metalu o drewno, a mój żołądek momentalnie
uznaje, że znacznie wygodniej będzie mu tuż pod gardłem. Po paru
pełnych napięcia sekundach słyszę przerażające wycie. Do głosu,
z nieco większej odległości, dołączają dwa kolejne, podobne.
Rzucam
się korytarzem, nie dbając już o to, by zachowywać się cicho.
Wypadam na ulicę i biegnę ile sił w nogach. Za sobą słyszę huk
rozbijanego szkła, kiedy trójka zombie wpada do domu po swoją
ofiarę, jeszcze nie zorientowawszy się w sytuacji. Biegnę dalej,
kiedy rozlega się odrobinę tylko przytłumiony ścianami budynku
ryk.
***
-
No... Wreszcie coś się dzieje. Zobacz, już go zwietrzyły...
-
Serio...? O Jezu! Co za maszkary...
-
A co ma być? W końcu to zombie. Raczej nie chodzą na manicure do
Tech&Beauty...
-
Chłopaki od efektów się postarały, nie ma co...
-
Mówiłem ci. Najlepsi graficy w kraju.
-
Dobra, już się tak nie pusz, przecież wiem... Ej, a tak właściwie,
to co się stanie, jak on w takiego strzeli?
-
Nic. Pocisk przeleci przez projekcję bez szwanku, a symulator
uruchomi funkcję zadawania obrażeń. Pojawi się rana, krew...
Wszystko. Ale system nie ucierpi.
-
Czyli on nie może ich dotknąć?
-
Ech... Głupi jesteś. Oczywiście, że może. Kiedy projekcja zbliży
się do skóry, pole magnetyczne uruchamia przekaz bodźców
sensorycznych. Chłopak będzie przekonany, że dotyka czegoś
rzeczywistego.
Pan
Marian mocniej ścisnął mopa. Od kiedy usłyszał głos chłopca
przez komunikator, jeszcze bardziej uderzało go bestialstwo tego, co
mu robią.
-
Zaraz... To znaczy, że one mogą go zabić?! Przecież miało być
bezpiecznie!
-
Cicho siedź, młody. Po coś tu jesteś, nie? Wyluzuj, nie
pozwolimy, żeby sprawy zaszły za daleko...
-
Ale... Co jeśli...
-
Nie ma "jeśli". Po prostu będziemy uważać.
***
Nogi
palą mnie jak oblane wrzątkiem, ale nie zatrzymuję się, w
histerycznym pędzie pokonując przecznicę za przecznicą. W głowie
mam zupełną pustkę, chcę tylko biec, biec jak najszybciej i jak
najdalej, w głupiej nadziei na to, że jednak uda mi się dzisiaj
nie umrzeć...
Wycie,
które rozlega się za mną, znacznie bliżej niżbym chciał,
zagłusza nawet szum krwi w uszach. Oddycham spazmatycznie, walcząc
o każdy, najmniejszy haust powietrza, który choć o minutę dłużej
utrzymałby mnie przy życiu. Choć wydawało mi się to niemożliwe,
przyspieszam.
Chcę
żyć.
Bestie
rozdzielają się, dwie doganiają mnie teraz od boków, a trzecia
biegnie bezpośrednio za moimi plecami. Słyszę to wyraźnie, choć
nie odważam się choćby na moment zerknąć w tył.
Nagle
asfalt usuwa się spod moich stóp i jakimś cudem ląduje tuż przy
mojej głowie, by ułamek sekundy później zacząć szaleńczo
wirować. Coś uderza mnie boleśnie o biodro, słyszę odgłos
darcia materiału gdzieś z tyłu...
Zatrzymuję
się i natychmiast, wiedziony odruchem, unoszę głowę. Leżę na
ulicy, twarzą do dołu, dwa metry dalej dostrzegam swój pistolet.
Czołgam się w jego stronę, bojąc się spojrzeć za siebie. Robię
to dopiero, kiedy już mam go w dłoni... W sam raz, by zobaczyć,
jak jedna z bestii, ta biegnąca do tej pory pośrodku, podnosi się
z ziemi i zwraca w moim kierunku. Przetaczam się na plecy i próbuję
w nią wycelować trzymając broń oburącz, ale dłonie drżą mi
tak mocno, że nie jestem w stanie zrobić tego dobrze. Zombie skacze
w moim kierunku, a ja zamykam oczy i naciskam dźwigienkę pistoletu,
przygotowany na śmierć.
Huk
niemal rozrywa mi bębenki. Słyszę jeszcze przytłumione łupnięcie,
po czym zapada cisza. Wciąż mam zaciśnięte powieki, w obolałych
dłoniach kurczowo ściskam rączkę broni. Czy nie powinienem być
martwy?
Otwieram
oczy i gwałtownie wciągam do płuc powietrze.
Żyję.
Ta
jedna myśl ledwo do mnie dociera, ale kiedy już zdaję sobie z tego
sprawę, natychmiast atakuje mnie kolejna.
Co
z pozostałymi?
Z
trudem unoszę się na łokciach. Oba potwory wciąż stoją
nieopodal, wpatrując się we mnie uważnie i jakby ze strachem.
Odruchowo unoszę pistolet, choć wiem, że nie wystrzeli. Bestie
zrywają się jednak do biegu, momentalnie znikając za rogiem
najbliższego budynku...
Opadam
bezwładnie na ziemię, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Nawet
rytmiczne unoszenie klatki piersiowej rozrywa mi płuca
niemiłosiernym bólem. Ale żyję. Tylko to się liczy.
***
Technicy,
widząc wycieńczenie chłopaka, chyba postanowili zrobić sobie
przerwę. Kiedy tylko wyszli, pan Marian przestał udawać, że
pochłania go praca i natychmiast podbiegł, by spojrzeć na
hologramy. Uruchomił też komunikator, naciskając sekwencję
zero-jedynkowego numeru seryjnego. Tysiąc czterysta trzydzieści
osiem. 1-0-1-1-0-0-1-1-1-1-0...
-
Chłopcze... Musisz iść dalej - odezwał się Marian cicho. W
odpowiedzi usłyszał tylko zduszony, pełen cierpienia jęk.
Ścisnęło go w sercu na myśl, co musi przeżywać to dziecko, ale
nie mógł pozwolić mu leżeć tam, aż tamci wrócą i znowu naślą
na niego jakieś monstra.
-
Posłuchaj... Masz niewiele czasu. Niedługo zjawią się następne
bestie. Musisz uciekać - mówił pan Marian szybko, w gorączkowej
nadziei, że chłopak zmusi się do jeszcze jednego wysiłku. Mapa
wskazywała, że zostało mu raptem niecałe pół kilometra do
granicy kopuły, w dodatku niemal na wprost do północnego wyjścia,
w pobliżu miejsca, w którym przylegała do pomieszczenia kontroli.
Z
niewysłowioną ulgą Marian patrzył, jak chłopak, pojękując z
bólu, dźwignął się w klęczki i wstał. Lekko się co prawda
zataczał, ale jednak stał.
-
Doskonale... Brawo, chłopcze... Teraz skręć w lewo i idź prosto,
najszybciej jak możesz - Pan Marian wziął głęboki oddech,
szykując się na najgorsze. - Musisz o czymś wiedzieć...
***
Zupełnie
oszołomiony stawiam krok za krokiem, co i rusz potykając się lub
tracąc równowagę. Świat przed oczami to rozmazuje się, to znów
wyostrza, by potem z kolei znikać za wirującymi czarnymi
płatkami... Wciąż jednak jestem przytomny i słucham mężczyzny
po drugiej stronie komunikatora. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się
bardziej realny, niż cokolwiek, co do tej pory przeżyłem, choć
przecież nie wiem nawet, czy istnieje...
To
co mówi, nie mieści mi się w głowie. Kopuła? Film? Efekty
specjalne?
Czy
to wszystko w ogóle jest możliwe?
Pulsujący
gdzieś pod czaszką tępy ból nie pozwala mi zebrać myśli, które
szaleją rozproszone po całej głowie, za nic nie chcąc się
uporządkować. Chyba tracę zmysły.
A
jednak... Jest sposób, żeby przekonać się, czy głos mówi
prawdę. Dotrzeć do granicy kopuły, spróbować wyjść poza
miasto.
Idę
więc, krok za krokiem, nieprzerwanie, mimo bólu rozrywającego
każdy mięsień. Nie wiem ile mi to zajmuje, ale w końcu mijam
ostatnie zabudowania. Przede mną rozpościera się łagodna,
falująca lekko łąka...
Falująca?
Wytężam
wzrok. Trawa rzeczywiście faluje, ale nie tak, jakby można się
było tego po niej spodziewać. Nie kołysze się na wietrze, ale
unosi się i opada w jednostajnym rytmie.
Niewiele
myśląc, sięgam do kieszeni bluzy po ostatnią baterię, która w
niej została. Przez chwilę ważę ją w dłoni, a potem ciskam
resztką siły w kierunku łąki...
Słyszę
trzask, obraz łąki załamuje się na moment i mruga, by po chwili
wrócić do poprzedniego stanu. Pod moje stopy wtacza się odbita
bateria.
Kolana
nagle odmawiają mi posłuszeństwa. Miękną, a ja upadam na ciemny
asfalt ulicy, zupełnie bezsilny wobec przygniatającej świadomości,
że...
To
wszystko prawda.
Dziesięć
lat...
Kryję
twarz w dłoniach. Chcę uciec od tego świata, od tego miasta, od
wszystkiego. Chcę się schować i nigdy więcej nie musieć oglądać
tych budynków, brudnego asfaltu, ciemnego nieba. Właściwie, to...
Chcę
umrzeć.
To
śmieszne, bo jeszcze pół godziny temu walczyłem o każdy następny
oddech, rozpaczliwie czepiając się życia, a raczej tej niewielkiej
jego namiastki, którą miałem.
Słyszę
kroki. Może to te sztuczne bestie przyszły wykończyć mnie na
oczach kamer? Jeśli tak, rzuciłbym się ku nim z szeroko otwartymi
ramionami.
Czuję
dotyk na ramieniu. Wzdrygam się odruchowo, ale opuszczam dłonie i
patrzę w jasne oczy mężczyzny, który stoi przede mną. Ma starą,
pobrużdżoną zmarszczkami twarz o zatroskanym wyrazie i równo
przystrzyżone, siwe włosy. Nadgarstek dłoni, którą ściska mnie
za ramię, opasany jest bransoletą komunikatora.
Tak
dawno nie widziałem drugiego człowieka...
-
No już, chłopcze - odzywa się mężczyzna znajomym głosem. - Czas
wracać.
Oglądam
się za siebie, na miasto, które okryło fałszem połowę mojego
życia. Zniszczona zielona tabliczka skrywa biały napis, czytelny
tylko częściowo.
LE---N-WO
Odwracam
się z powrotem ku mężczyźnie, który wydostał mnie spod kopuły.
Ma
rację. Czas wracać.
Świetne. Wspaniałe. Brawo.
OdpowiedzUsuńFajnie, że Ci się spodobało!
Usuń~ Scatty
Znakomite, choć spodziewałem się bardziej tragicznego zakończenia w konwencji yin-yin. Czegoś w stylu zatracenia sensu i poddaniu się rezygnacji, lub poniesienia największej klęski naszego istnienia i zatracenie człowieczeństwa. Wprawdzie jest jeszcze opcja z oswobodzeniem ludzkiej natury bestii i w wyniku chęci zemsty brutalnie wybicie całą ekipę zajmującą się filmem. Chociaż motyw okazania miłosierdzia przez starego człowieka który jako jedyny w całej ekipie zachował poszanowanie istnienia innego człowieka, też jest niesamowicie ciekawy. Ludzkie życie zamienione w zwykłą farsę sprowadzone do najniższej możliwej formy.
OdpowiedzUsuńCałościowo tekst jest niesamowity, zwięzły i trzyma w napięciu.
Cóż, moją domeną jest raczej nadzieja, niż rezygnacja. Mimo to, cieszę się, że cała reszta dała radę!
Usuń~ Scatty
Napięcie trzeba przedmówcom przyznać, rzeczywiście toteż jest taki mały matrix Polish edyszyn :D Miało się czasem takie ciekawe wrażenie jak Pan Marian pomagał, tudzież kontaktował się z chłopakiem, jak młodzieniec który myśli ze to wszystko to prawda się czuje zdziwiony... jakiś tajemniczy starzec w głośniku...
OdpowiedzUsuńPodobał mi się też ładnie zarysowany wstęp o tym jak rozwinęła się cywilizacja i nawet dlaczego ten pomysł z kopuła nie wypalił (wszystkiemu winne kiepskie polskie aktorstwo)
Warsztatowo, tudzież... nazwijmy to lepiej "pod względem jakości wykonania" tekst ustępuje jednak "Papierowej" i poprawek wymagały by opisy niektórych fragmentów i parę powtórzeń, nie jest to tez jakoś szczególnie dużo ale mogło zabrać "Kopule" nagrodę :v taka moja wersja.
Pozdrawiam,
~Grevince
Zapomniałem dodać jak bardzo spodobał mi się ten opis na początku z tym kurzem :D no cudeńko, miło się czyta takie kwieciste opisy :)
OdpowiedzUsuńBardziej tragiczna wersja Truman Show, z elementami rozgrywki z The Hunger Games. Ogólnie rzecz biorąc opowiadanie ma klimat (jak najbardziej rodzimy), gdzie trzeba trzyma w napięciu, gdzie trzeba daje nadzieję. Podobało mi się, ale … czuję niedosyt, zbyt łatwo się wydostali. Spodziewałem się jeszcze walki o przetrwanie. Rozgrywki pomiędzy bezwzględnymi producentami nastawionymi na show, a świadomymi (staruszek w końcu uświadamia chłopaka) ofiarami eksperymentu. A tu koniec i wyżej wspomniane poczucie niedosytu. To tak jakby mi ktoś w połowie obiady zabrał talerz ;-)
OdpowiedzUsuńHmm, mogłabym próbować usprawiedliwić się limitem, ale nie, to głupia wymówka... W każdym razie mam nadzieję, że inne teksty nie zawiodą, no i cieszę się, że coś tam się jednak spodobało :)
UsuńDzięki za odwiedziny!
~ Scatty